W dekadę po Końcu książek Robert Coover, jako pisarz i wykładowca gruntownie obeznany z trendami technologicznymi związanymi z warsztatem pisarza i kondycją czytelnika, postanawia zdiagnozować przyszłość już nie tylko materialnego nośnika literatury, ale losu literatury jako całości. Nie jest to przyszłość różowa, choć gdzieś w oddali tli się wiązka fascynujących możliwości. Mamy ogromny zaszczyt zaprosić na światową premierę wystąpienia Roberta Coovera Koniec Literatury (tekst nie ukazał się jeszcze w j. angielskim), które wygłoszone zostało w Paryżu w czerwcu 2012 roku.
No dobrze, a zatem nasz kolega siada i postanawia ułożyć pewną historię. Nie ma komputera, jego narzędzia to gliniana tabliczka i rylec, no ale pracuje się za pomocą tego, co pod ręką. Nie używa nawet alfabetu. Nie potrzebuje go, pisanie może się bez niego obyć. W bibliotece piętrzą się tysiącletnie stosy dokumentów, wyrytych najczęściej w dekoracyjnych piktogramach jakiegoś obcego języka, martwego, choć przetrwałego do czasów autora jako język klasyczny, dzięki czemu z pism w nim powstałych w niewyobrażalnie odległej przeszłości i traktowanych jako święte, korzysta się przy okazji świątecznych obrządków. Kolega musiał się ich sporo naczytać, na tym polega jego praca. Prawdę mówiąc, większość z tych zapisków to bzdury, o czym wie aż nazbyt dobrze, pozbawione humoru napuszoności o nieistniejących bóstwach oraz głupkowate historie o bohaterach, zmyślone tylko po to, by niepiśmienne masy wiedziały, czego się bać i gdzie jest ich miejsce. Niemniej jednak zdarzają się ciekawostki, które da się wykorzystać, a co najważniejsze, każda z nich znana jest wszystkim pozostałym profesjonalnym skrybom, takim jak on sam – to oni są jego czytelnikami, tylko takich jest sobie w stanie wyobrazić.
To, co zamierza zrobić, czerpiąc trochę z tej, trochę z tamtej tabliczki, złoży się na klasyczną opowieść o miłości i śmierci, niedoścignione arcydzieło literatury powszechnej, choć on nie może tego wiedzieć, gdyż literatury jako idei estetycznej jeszcze nie wynaleziono. Pisanie jest pisaniem, czymś czego, jako skrybę, nauczono go robić, i z czego ma względnie sowite uposażenie. Jego koledzy po fachu to typowe pismaki establishmentu, co to z wdzięcznością drepczą po oficjalnej linii partii, skrzętnie wywiązują się z obowiązków w świątyni i nabożnie polerują gliniane skarby w bibliotece, a zatem, mimo iż jego opowieść może zaimponować garstce przyjaciół, którzy docenią, co zmajstrował, to nieuchronnie skazana jest na zapomnienie i zniknięcie na kilka kolejnych stuleci. I tak się mniej więcej dzieje. W następnej epoce pewien pisarz, duchowny i egzorcysta, sięga po tę opowieść (jakby przeczuwając, iż minione stulecia zwielokrotniły jej sekretną wartość wśród garstki wtajemniczonych) i zabiera się do jej przepisywania, po drodze wprowadzając pewne dodatki i stylistyczne poprawki, uspójniając nieco fabułę, jeszcze zręcznej kładąc nacisk na powtarzające się motywy i – jako dodatkową atrakcję – dorzucając do całości popularny w jego czasie motyw powodzi, lecz z tego, co nam wiadomo wciąż nie oddalając się od oryginalnej intrygi. A potem rzecz znika nam z oczu na kolejne tysiąclecia.
Historie często rozpoczynają się od pytania "co, jeśli" i zdaje się, że tak się to właśnie zaczęło. Skrzynie w archiwach pełne są podań o legendarnym królu, mitycznym bohaterze. Jest on w dwóch trzecich boski, lecz to ta ostatnia, trzecia część, przyczyni się do jego zguby. Jednak na razie nasz bohater bawi się dobrze i nie w głowie mu takie sprawy. Autor, będąc jak każdy z nas tylko w jednej trzeciej boski, musi mieć je na głowie i chce, by król wybudził się w końcu ze swej szlachetnej niewiedzy i także zaczął o nich myśleć. W niektórych starożytnych przekazach król ten ma służącego, którego oryginalny autor postanawia wynieść do rangi kogoś, kto jest mu równy – niech to będzie najlepszy przyjaciel króla – po czym każe mu umrzeć i patrzy, co z tego wyniknie.
Tego rodzaju przemiana jest osiągnięciem, którego nie sposób przecenić. Można wręcz powiedzieć, że to w tym właśnie momencie, chyba że odnajdziemy jakiś wcześniejszy, nam nieznany, zaczyna się to, co nazywamy fikcjonalną, narracyjną "literaturą", lub raczej mogło by się zacząć, gdyby kopia, bądź kopie, dzieła, o którym mowa, nie trafiły do bibliotek splądrowanych przez niepotrafiące czytać hordy, w efekcie czego zaległy one pośród ich gruzów aż do czasów Dickensa. To właśnie tu autor odkrywa tradycyjne dziś pojęcia literackie jak "intryga" czy "postać", nie w ramach zwyczajowego elaboratu doktrynerskich narracji kościoła lub państwa w stylu "uwiecznij mnie", ani nawet w ramach spisywania opowieści ustnych, ale w obrębie złożonej, samoświadomej kreacji autorskiej, jako pierwotny, oryginalny zamysł. Można sobie wyobrazić, jakimi ścieżkami w jego pisarskiej wyobraźni ów zamysł podążał. Aby historia była przekonywająca, po pierwotnej decyzji o awansowaniu służącego na osobę równą królowi, na nieodłącznego mu towarzysza, należało się cofnąć i pokazać, w jaki sposób kolega na tej pozycji się znalazł. Można by zakończyć sprawę jedną linijką, jednak nasz autor wynajduje po temu wspaniałą historię. Wyjaśnienie zaszłej przemiany nie może należeć do tych zwyczajnych, o nie, aż prosi się ona o jakąś magiczną lub nawet boską interwencję. Aby ją umotywować, autor czyni z króla nieokrzesanego tyrana, który znęca się nad swoimi poddanymi i gwałci wszystkie dziewice, przez co konieczne staje się jego poskromienie i przywrócenie spokoju w miasteczku, co nie jest zadaniem dla zwykłego śmiertelnika. Chodzą słuchy, że wybryki rozszalałego byczka także i bogom spędzają sen z powiek, mają już tego naprawdę dość, dają więc sobie zielone światło, by – po sięgnięciu do archiwów po odpowiednie imię – z kawałka mokrej gliny ulepić dzikiego i owłosionego potwora ze stepów, pełnego mocy, uposażonego w pierwotną niewinność, i którego wyłącznym zadaniem będzie wyzwanie króla na pojedynek i zmuszenie do posłuszeństwa, lub przynajmniej jego lekkie otrzeźwienie. Skorzystawszy z tradycyjnych motywów szlachetnego dzikusa, znalezionych w innych starych opowieściach, autor i jego bogowie pozwalają pół-człowiekowi i pół-zwierzęciu przez jakiś czas buszować w kniejach pośród innych dzikich istot, po czym wysyłają tam namazaną dziewkę, aby go uwiodła i wciągnęła w cywilizowany świat. Po sześciu dniach i siedmiu nocach z nią spędzonych jest już jednym z nas, tyle wystarczyło, by pożegnał się ze swymi zwierzęcymi przyjaciółmi. Niewiele w historii literatury jest rzeczy, które potrafiłyby nas rozbawić, ale ta historia jest nader zabawna i taką właśnie miała być.
Reszta układa się już teraz sama. Za murami miasta autor ustawia zapaśniczy ring, na którym ci dwaj giganci spinają się w mocarnym uścisku, z czego szybko wykuwa się nierozłączna i godna podziwu przyjaźń, po czym wysyła obu w świat, przydzielając im heroiczne, jeszcze bardziej zacieśniające ich braterstwo zadania. Gdy powodowani pychą, której im zresztą nie brakowało, poważnie obrażają potężną boginię, choć tej chodziło głównie o miłość, a zaraz potem ubijają Byka Niebios, czym znieważają już naprawdę wszystkich, autor każe bogom rozprawić się z przyjacielem króla i zesłać nań śmiertelną chorobę. Po gorzkiej lekcji, która nauczyła go, że ludzka kondycja, bycie cywilizowanym, równa się temu, iż wie się za wiele, ten były dzikus ze stepów na łożu śmierci przeklina bogów za to, że uczynili go człowiekiem, co jest zapewne odbiciem ponurych myśli samego autora. I tak oto, z zawiązaną intrygą i dobrze skrojonymi postaciami, wracamy do kluczowego momentu, by – patrząc, jak czerw wypełza z nosa zmarłego przyjaciela – gotowić się na ciąg dalszy. Jak już wspomnieliśmy, śmierć przyjaciela wciąga króla w niszczycielskie rejony smutku i grozy, w rozpacz tak głęboką i bliską opętaniu, że król na jakiś czas sam przeistacza się w dziką bestię i zakłada na siebie zwierzęce skóry. Następnie, bojąc się, by nie spotkało go to samo, i mając nadzieję na życie wieczne, król zdobywa się na najbardziej imponującą z podróży: wyrusza do Krainy Umarłych. O tej heroicznej wyprawie, mogącej równać się jedynie historii o powodzi, świetnie się opowiada, niemniej jednak król nie znajduje tego, czego szukał: śmierci, jak się dowiaduje, nie da się zapobiec, a więc przestań bracie biadolić, weź życie za bary, kochaj je i żyj. "Człowiek rodzi się, żyje i umiera" – taki morał wkłada autor w usta oberżystki – "Zgódźcie się na swą śmiertelność i korzystajcie z dnia".
Przesłanie to, nazbyt krótkich pięć tysiącleci później u samego końca epoki druku, wciąż jest popularnym banałem literatury, choć teraz oznakowanym, skatalogowanym i bogato objaśnionym. Zmieniły się narzędzia, publiczność literacka – jeśli nie wymagać od niej zbyt wiele – rozrosnąć się może do niebosiężnych rozmiarów, ale uniwersalne tematy miłości i śmierci, ludzkiej konsternacji spowodowanej obojętnością kosmosu czy zapisy romantycznych zmagań wciąż są wśród nas, choć może, w czasach, gdy miłość kojarzy się z problemem przeludnienia, a śmierć z umieraniem planety, tematy te utraciły swą niewinność. Literatura, etymologicznie oznaczająca "rzeczy zrobione z liter", może być postrzegana jako pewien szczególny proces o charakterze artystycznym, o właściwym sobie potencjale i ograniczeniach, proces, który pojawił się w określonym momencie historii intelektualnej ludzkości, i który dzięki pokoleniom pisarzy rozkwitł i osiągnął pełnię swoich możliwości. Jednakże za sprawą różnych czynników – radykalnej zmiany nastawienia, przerwanej ciągłości warsztatowej, w tym ciągłości pisma, z powodu poczucia schyłku, wyczerpania, bądź nieadekwatności; z racji przeniesienia się pokrewnych praktyk w inne, mniej "zrobione z liter" media – proces ten dobiegł końca.
W XIII wieku p.n.e. redaktor eposu o Gilgameszu postanowił dodać do 500-letniego już wówczas dzieła opowieść ramową, w której informuje się czytelnika, że tekst ten, wyryty prawdopodobnie przez samego Gilgamesza na lazurytowej tabliczce, odnaleziono w miedzianej skrzyni pod słynnymi, choć mocno już podniszczonymi murami obronnymi miasta Uruk. Zabieg ten aż prosi się o osobną refleksję, gdyż pokazuje, że już u zarania literatury stosowane były metarefleksyjne chwyty na miarę modernizmu, a nawet postmodernizmu, kiedy to – jako wciąż młoda i żywa idea – sprawiały nam one tyle radochy. Dziś jednak w szerokopasmowej epoce cyfrowej literatura zdaje się stratą czasu, jej potencjał wyczerpuje się na dobre, a zostają ledwie strzępki. Nawet jeśli są tacy, którym przemysł narracyjny przynosi trochę zysku i zadowolenia, wcale nie tak odległego od tego, którym cieszył się autor Gilgamesza i jego klasztorni koledzy przepisywacze czerpiący pełnymi garściami z niewinnego stanu początków literatury. Pojawienie się powieści graficznej i popularyzacja oksymoronicznej "literatury wizualnej" sugerują, że słowo, jako podstawowy budulec literacki, traci swą siłę, a wraz z nią blednie moc samej literatury.
W eseju Koniec książek, który ukazał się ponad dwie dekady temu w "The New York Times Book Review", próbowałem powiedzieć, że kilkusetletnia technologia druku jest przestarzała i skazana na zagładę, że międzyludzki dyskurs migruje z zadrukowanej kartki ku nieskończonej przestrzeni cyfrowej, i że jeśli pisarzom przyszłości zależy na czytelnikach, to tam właśnie powinni ich szukać. Praktyka pisania wkracza w medium radykalnie hybrydyczne, które wchłania i jednocześnie na trwałe przekształca każdą poprzednią technologię. Dokumenty drukowane można czytać na ekranie, ale hipertekstu nie da się przenieść do druku, tak samo jak shipermediatyzowanego dźwięku i obrazu. Żaden rodzaj sztuki nie będzie już tym, czym był.
Narzędzie zaprojektowane po to, by zawierać w sobie i stymulować komunikację między znakami już nie tylko werbalnymi, ale ikonicznymi i dźwiękowymi, między gestami i przedmiotami, musi być naprawdę potężne. Staje się ono samo w sobie rodzajem retoryki, dzięki której jesteśmy zdolni utrzymywać w ryzach zmieniający się przed naszymi oczami świat, a przez to z dumą sytuuje się ono w centrum miłościwie nam panującej epoki Nowych Sofistów. Nasza obecna sytuacja intelektualna wygląda tak, że po platońskich hierarchiach, które otrzymaliśmy w spadku po Średniowieczu, pozostały zgliszcza, gwałtownie zamazują się też granice między tradycyjnymi kategoriami Arystotelesa i dziedzinami wiedzy, które utrwaliły się od czasów Oświecenia, w wyniku czego wplątujemy się w przepastne sieci znaków, które z równą łatwością pojawiają się, jak i znikają: świat w oczach sofistów od zawsze wyglądał właśnie tak. Znaki, o których mowa, nie są tradycyjnymi znakami literackimi, przynależnymi do alfabetu, tekstu, lecz wzbogaconymi o transmisję dźwięku, o ruchome obrazy, o takie elementy retoryczne jak linki i ikony, o konstrukcje wielolinearne, o tekst kinetyczny i metamorficzny, o mechanizm wywoływania aplikacji i wykonywania globalnych połączeń, o programowalne boty i przekaz wieloekranowy.
Sofiści żyją w świecie nieustannego, zjawiskowego i - powiedzielibyśmy dziś – informacyjnego przepływu, owej rzeki, do której nigdy nie wchodzi się dwa razy. Człowiek nie tyle znajduje się w centrum tego świata, co po prostu w nim, jako swego rodzaju miernik: nazywa go rzeką, więc rzeką świat się staje, mówi o przepływie, i z takimże mamy do czynienia. Wiedza nie jest dla sofisty czymś danym, lecz kreowanym, jest władzą, do której ma dostęp za sprawą retoryki. Sofiści posiadają swoją własną dialektykę, niczym platończycy, jednak jest ona zabarwiona sceptycyzmem, nie ma w niej nadziei na syntezę, w którą nie pokłada się wiary. Opozycje dialektyczne są ustanawiane tylko po to, by dokonywać wyborów, a następnie przy pomocy retoryki, której celem zawsze jest perswazja, wybory te uzasadniać. Życie to codzienna wygrana lub przegrana. Rozróżnianie między Byciem a Stawaniem się jest dla sofistów z gruntu fałszywe. Bycie jest tym, co jest i wygląda dokładnie tak jak Stawanie się, tak właśnie żyjemy i nie jesteśmy już w stanie niczego tutaj ugrać. W tak ujmowanym świecie komputer pełni rolę ostatecznego narzędzia retorycznego. W swojej logice albo-albo, która przyświeca wykonywanym przezeń operacjom, komputer wręcz myśli jak sofista. Nieustający przepływ słów i działań jest tutaj czyniony widzialnym, dla każdego użytkownika tworzone są też punkty dostępu, dzięki którym mogą oni doskonalić swoje własne kompetencje interakcyjne, a to wysiłek nader opłacalny, gdyż owocuje rozszerzaniem własnych wpływów i przejmowaniem części władzy. Początkowym i głównym wyzwaniem jest tu przyciągnięcie ludzkiej uwagi a następnie utrzymanie jej. To rodzaj gry wszelkich gier, gdzie pozostawać anonimowym oznacza przegrać. Wszystko zależy od informacji wejściowej i od umiejętnego programowania, a w dalszej kolejności od zadawania właściwych pytań: zwycięzca zgarnia wszystko. Wiedza to dla sofisty władza, posiadanie wiedzy równa się działaniu, ale działać trzeba szybko.
Tymczasem pisarze niekoniecznie bywają tacy szybcy. Czasami potrzeba tygodni, by dopiąć jedno zdanie, napisać jeden wers. Fortuny mogą rozkwitać i topnieć, reżimy formować się i upadać, a pisarz wciąż zastanawiać się będzie nad pojedynczym szczegółem opowieści, nad wynalezieniem perfekcyjnej prozodii, doskonałego zwrotu akcji czy idealnej frazy. W wysoko przepustowej epoce słowo pisane to ubogi, opieszały podróżny, starożytne, nieporęczne, prowizoryczne narzędzie, owoc niemodnej technologii, stworzonej przez ludzi, którzy pisali w glinie i poruszali się z prędkością wielbłąda. Dostęp do informacji, jako danych, dokonuje się dziś z prędkością światła. Jednakże literatury nie sposób traktować jako informacji, a pośpiech w jej wytwarzaniu i kształtowaniu nie jest bynajmniej cnotą. Pisarstwo to rzemiosło skłaniające do cierpliwości i dyscypliny, których wymaga się także od czytelnika. Zwolnij... posłuchaj... Dla dzisiejszych megaszybkich, wielozadaniowych czytelników: najtrudniejsza rzecz pod słońcem.
Jeśli jednak wytężonej, czytelniczej uwagi, której tradycyjnie domaga się literatura, jest dziś rzeczywiście mniej, to należy się spodziewać, że pojawią się nowe formy, które pomogą w dotarciu do tych non-stop podłączonych pokoleń, niepotrafiących usiedzieć w jednym miejscu, a pisarze, o ile w postliterackim świecie wciąż będzie się ich określać tym mianem, za pomocą dowolnych narzędzi i dowolnych mediów nadal snuć będą swoje opowieści, zgłębiać odwieczne paradoksy, wkraczać na drogę samopoznania, spod powierzchni plemiennego życia wyłuskiwać ukrytą treść, walczyć o piękno i sens, i tak dalej, i tak dalej. Mówiąc krótko, wszystkie szlachetne projekty, z jakimi zwykliśmy utożsamiać literaturę, choć ich wytwory mogą być literackie w sensie nie mniejszym niż film jako literatura, natura jako poezja i utrzymujące w napięciu sprawozdania ze świata sportu i rozrywki w roli powieści, to tworzyć już będą one, choćby nie wiadomo jak wspaniałe, swoją osobną wartość. Mimo to, trzy podstawowe wymogi, o spełnienie których ponad dwa tysiące lat temu Hezjod upraszał swe Muzy, stosują się nawet do pośpiesznie pisanych tweetów i blogowych wpisów: odnoszenie się z werwą i humorem do narodowych rytuałów i dogmatów, bycie świadkiem swoich czasów, zabawianie i pocieszanie. Innymi słowy, wszystkie nowe formy muszą – jak rzekłby Hezjod – sprawić, aby bogowie – przy założeniu, iż unosząc się nad wodami cyberprzestrzeni takowi w ogóle istnieją – wybuchnęli gromkim śmiechem.
Za udostępnienie "Techstom" praw do tekstu Roberta Coovera serdecznie dziękujemy autorowi oraz nowojorskiej agencji literackiej Georges Borchardt.
Copyright © Robert Coover. Wszelkie prawa zastrzeżone