ANDRZEJ

Wrzaski spieczonych łąk, przez które przetaczał się pociąg wiozący Andrzeja nad morze, wpadały przez otwarte okna i nie pozwalały się skupić. A skupiać było się na czym. Rezultaty wspólnej pisaniny podobały się koordynatorowi tak sobie. Choć zasady kompozycji autorzy przyswoili bez większych problemów, to reprezentowany przez grupę ogólny poziom pozostawiał wiele do życzenia. Do odgłosów z wielkopolskich pastwisk dołączyły skomlenia pociągowej hydrauliki, na tyle niepokojące, że pasażerowie w przedziale zaczęli się rozglądać wokół siebie. "Wezmę ich w dyby" - walecznie zagrzewał się Andrzej, nie zwracając uwagi na dziwaczne zachowanie jednostki elektrycznej TLK. Plan był taki, aby podczas warsztatów plenerowych wprowadzić obowiązek pisania "mrukami". Był to zajebiście fajny – jak mu się wydawało – skrót od "motivation/reaction unit". Jednostki te wyznaczają niewidoczny, ale podświadomie atrakcyjny dla czytelnika rytm prozy. Na zachodzie mówi się o nich od dawna, a u nas wciąż milczy, gdyż nad Wisłą wersy i zdania podszeptywane są przez Muzy.

Targany czkawkami hamulców pociąg stanął na minimalnych rozmiarów stacji Parkowo i nic nie wskazywało na to, by miał ruszyć dalej. Po wagonach przeszła się konduktorka, obwieszczając awarię. Przygruba kobiecina siędząca naprzeciw Andrzeja wypuszczała z siebie kolejne poty, sapała i nerwowo wystukiwała numery na swojej Nokii 3210. – No, tory się potopiły z upału – oznajmiła komuś po drugiej stronie. "To jesteśmy w dupie" – pomyślał Andrzej, nieco rozbawiony, gdyż jako dziecko z kolejowej rodziny przeczuwał, jak to się skończy. Cały skład zacznie kipieć od gorąca, a gdy okaże się, że obiecane autobusy zastępcze wcale tak szybko się nie pojawią – od przekleństw, złożeczeń oraz telefonów do lokalnej prasy. – Do widzenia państwu – ukłonił się przedziałowi tyleż uprzejmie, co ironicznie i po krótkiej konsultacji ze swoim smartfonem oraz z zaintrygowanymi, kryjącymi się w cieniu drzew lokalsami, kroczył zakurzoną drogą w stronę wsi Garbatka. Stamtąd było już niedaleko do Chodzieży.

Przypadek nie jest przyjacielem letnich rozkładów jazdy. Lecz na razie nie martwiło to zbytnio Andrzeja, wciąż pochłoniętego wizją idealnie rozpisanych linii literackiej symfonii, którą dyrygował, i której tworzenie wchodziło właśnie w decydującą fazę. Gdy tak szedł przed siebie wśród rozkrzyczanych cykad i w zapachu porzuconej na polach słomy, widział już siebie wykładającego tajniki kolaboracyjnego dzieła w przyciemnionej sali na konferencji w Singapurze.

Będę miał to, kurwa, na slajdzie! Podświetlone jak trzeba osobnym kolorem: motywacja – reakcja, konflikt – rozwiązanie, u każdego jednego bez wyjątku – zacietrzewiał się Andrzej, gdy po raz któryś, po wyjściu na asfaltową drogę, bezskutecznie próbował złapać stopa. Pani z psem-lesbijką: boom, uparty Klemens – boom, gastarbaiter Olaf – boom, Joanna sprytna panna – hejże! – równo jak spod fabrycznej linii – zagrzewał się w tym gorącu, przegrywając powoli z czasem i z pragnieniem.

Do Chodzieży nie było już daleko, ale planowany nieformalny wieczór przedwarsztatowy, na którym miał ciepło – przy pierwszych puszkach darmowego browaru – zachęcać do pisania w bardziej rygorystyczny sposób, nieuchronnie się oddalał.