Wodorosty pomiędzy palcami lewej stopy Klemensa furkotały na wietrze. O ile lewa stopa wystawała nieruchomo z piasku, to jego prawa noga była zakopana. Leżał siny, w brudnych slipach, z rękami odrzuconymi za głowę. Na bladej klatce piersiowej miał w poprzek zaschniętą strużkę krwi. Ubranie, częściowo podarte, znajdowało się w odległości kilku metrów od niego, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że jest niekompletne. Niemi świadkowie wydarzeń dnia wczorajszego.
Zza pobliskiej wydmy wyłonił się mężczyzna ubrany w ciemny płaszcz. Poranna bryza rozchyliła jego poły, ukazując przypięty przy pasku pistolet w kaburze. W ręku trzymał krótkofalówkę. Nieśpiesznie szedł w stronę Klemensa. Spojrzał na niebo. Zapowiadał się ładny dzień, choć od chłodu poranka do upału południa jeszcze było daleko.
Skrzekliwe mewy pozornie przywoływały go na miejsce, w którym leżał Klemens. Podszedł do niego, uważnie mu się przyglądając. – Teee. Wstajemy! – powiedział agent Koper, trącając stopę Klemensa czubkiem buta. – Teee, literat, pobudka!
Klemens poruszył się i cicho jęknął. Zatrzeszczało radio i odezwał się kobiecy głos: "Baza do 01. Baza do 01. Jak tam na plaży? Masz coś?". Klemens otworzył oczy i spróbował się podnieść na łokciach, ale sprawiało mu to wyraźny wysiłek. – 01 do bazy, tak, znalazłem jednego, wygląda na przytomnego. Zawijam na komendę – zameldował detektyw przez radio. Krótkie "OK, bez odbioru" zakończyło rozmowę.
Klemens podciągnął się na łokciach i usiadł. Przez chwilę patrzył tępo na policjanta w cywilu. Detektyw Koper. – Szukałem pana. Potrzebuje pan karetkę? – Klemens pokręcił przecząco głową. – Jak się pan nazywa? – kontynuował policjant. – Klemens Wieszczycki – odpowiedział, starając się przyciągnąć do siebie podarty T-shirt. – Czyli to pana szukałem. Pojedzie pan ze mną na komendę celem złożenia wyjaśnień. Proszę się ubrać i jedziemy.
Bose stopy Klemensa dudniły o podłogę komisariatu. Szedł prowadzony przez detektywa. Weszli do jednego z pokoi, w którym siedział już przy maszynie do pisania jeden z policjantów. – Nazwisko? – padło zza biurka. – Wieszczycki. Klemens Wieszczycki.
Stukot klawiszy maszyny do pisania zabrzmiał w pomieszczeniu. – Jest pan przesłuchiwany w związku z zaginięciem Andrzeja Lisieckiego oraz Lukrecji... Lukrecji... nie pamiętam nazwiska. W każdym razie oboje, z tego co udało nam się ustalić, brali z panem udział w warsztatach literackich. Czy jest pan spokrewniony z którąś z osób? – Klemensa przeszły dreszcze. Nie wiedział o co chodzi ani co tu robi.
– Nie, z nikim z warsztatów. – Klawisze znów zastukały miarowo.
– Proszę opowiedzieć coś więcej na temat tych warsztatów – policjant rozparł się wygodnie, przygotowując się do słuchania.
– Piksel Zdrój, tak się nazywają, piszemy wspólnie powieść hipertekstualną – policjant pokiwał głową.
– Aha, hiperco...?
– Hipertekstualną – powtórzył Klemens. – Czyli taką, która będzie dostępna w internecie.
Policjant zdawał się być nieporuszony.
– To powieść kolaboratywna – ciągnął Klemens – którą tworzy siedmiu autorów. Andrzej jest koordynatorem, a Lukrecja, ja i inni piszemy nasze wątki.
Policjant poprawił się na krześle. Detektyw stał nieruchomo na tle okna. Uważnie słuchał tego, co mówił Klemens, jednocześnie bacznie mu się przyglądając.
– Dobrze, rozumiem – powiedział policjant. – A czy mogło tak być, że komuś pomyliła się fikcja z rzeczywistością? Bo takie nagłe zniknięcie dwóch osób, i to, co się działo wczoraj, nie jest czymś zwyczajnym, prawda?
Detektyw przyglądał mu się badawczo i czekał na odpowiedź.
– No właśnie – ciągnął policjant – proszę opowiedzieć, co pan robił wczoraj od swojego przyjazdu.
Klemens, najlepiej jak umiał, opowiedział, co działo się w dniu wczorajszym. Pominął kilka istotnych szczegółów. Przemilczał swoje spotkanie z pijakiem pod sklepem i to, co działo się na plaży. O ile to pierwsze celowo, żeby nie wzbudzać podejrzeń, o tyle druga część historii była dla niego tajemnicą.
Pamiętał, że siedzieli na plaży, że rozmawiali o literaturze i o psach, a potem, gdy już miał zacząć spijać Andrzeja – a nie było to łatwe, bo albo Andrzej z kimś rozmawiał, albo on musiał iść do toalety, przez cholerne krakersy cebulowe – to Andrzej dostał tajnego smsa od Joanny i zniknął gdzieś na dłużej. Z tego, co Klemens sobie przypomniał, to zaraz po tym, jak Andrzej zniknął, jego siwucha poszła w obieg, a Grzegorz, znajomy Lukrecji, przyniósł jeszcze dziwną butelkę z jakimś lokalnie pędzonym bimbrem. Choć bardzo się starał, nie pamiętał już, co było potem. Nawet pytania pomocnicze ze strony policjanta i detektywa nie były mu w stanie pomóc.
– Czyli nie pamięta pan, dlaczego leżał na plaży? – dociekał policjant.
– Niestety nie – odparł Klemens.
Zadzwonił telefon detektywa. Detektyw potaknął kilka razy i rozłączył się. – Andrzej Lisiecki już się odnalazł, nic mu nie jest, ale na plaży, niedaleko miejsca, w którym leżał pan rano, znaleziono ciało młodej kobiety. Pojedzie pan z nami, musimy dokonać identyfikacji ciała. Być może jest to nasza zaginiona Lukrecja.
Klemens pobladł. Oby nie ona. Wyszli we trójkę z komisariatu.