Kocham je. Zastanawiam się coraz częściej, czy nie jestem zboczona. Czy moje uwielbienie przypadkiem nie zahacza o dewiację jakąś. Niby normalnie wiedziemy sobie życie. Wychodzimy na spacery, lubimy chodzić nad rzeką. Zdarza się, że pijemy wodę z jednej szklanki, jemy lody z jednego wafelka. Żyjemy tak blisko siebie, wydaje mi się czasami, że nasze relacje to coś więcej niż przyjaźń. Ba! Więcej niż związek rodzica z dzieckiem. Nie wiem, jak to określić tak naprawdę. Tak czy inaczej, nie tylko ja darzę ją takim uczuciem, moje przyjaciółki, przyjaciele także. Martwi mnie tylko to, że kiedy widzę podobnych, podobne do niej, odczuwam niesamowite podniecenie. IQ spada mi niemożliwie.
Kiedyś się spotykałam z takim facetem, który jej nie mógł zaakceptować. Noo… nie tyle jej, co mojego stosunku do niej. Przeszkadzało mu, że rozmawiamy, że opowiadam jej o problemach trzeciego, czwartego świata. Powiedział mi kiedyś, że jestem chora na jej punkcie. Niby w żartach, ale pomyślałam, że normalne to nie jest (Czym jest normalność? Zadaję sobie to pytanie podczas każdego rodzinnego spotkania). Z drugiej strony jednak, kiedy pomyślę sobie, że na pierwszy rzut oka wszystko nas różni, a zwolennicy determinizmu kulturowego zamknęliby mnie w więzieniu albo w psychiatryku, to jesteśmy sobie bardzo bliskie. Jedna rzecz mnie martwi jednak. Czy ona chce naprawdę być ze mną? Czy ja nad nią nie pan(i)uję? No bo to ja mówię jej, co ma jeść. Jak ma się zachowywać. Gdzie i kiedy ma iść. Gorzej, reguluję jej czynności życiowe. Czy miłość może mieć coś wspólnego z faszyzmem? Może to nie ma nic wspólnego z miłością, tylko potrzebą posiadania władzy? Przyjaźń? Chyba muszę zająć głowę czymś innym. Zacznę rozpisywać projekt w końcu. Dedlajny wyznaczają mi rytm dnia, miesiąca, roku. Nie mogę się zastanawiać nad naturą, cyklami owulacyjnymi i przyrodą, za dużo w tym filozofii.