Od letniego upału uratować mógł mnie tylko deszcz, ale na ten prawdziwy jak na razie nie miałem co liczyć. Miasto za oknem falowało jak szybko spalający się knot świecy, a upalne słońce wtapiało buty przechodniów w rozmiękły beton. W upiornym świetle kurz zyskiwał na wyrazistości, boleśnie przypominając mi o obowiązku sprzątania, lecz kto miałby ochotę sprzątać w taki upał?
Zamknąłem się pod prysznicem i spłukałem z ciała kleisty pot. Czułem się tak, jakbym właśnie pozbywał się drugiej warstwy skóry – obrzydliwego słonecznego nalotu, który bez litości osaczał mnie od kilku dni. Wyszedłem z łazienki i owinąłem się w obrzydliwie żółty ręcznik. Obrzydliwe promienie wbijały się lancą przez półotwarte drzwi pokoju, padając wprost na torebkę Klaudii – jedną z trzynastu, które mościły sobie miejsce w zakamarkach mej szafy.
Klaudii nie było od dwóch godzin, co w przybliżeniu mogło oznaczać dwie rzeczy. Bądź to stopiła się w jedną masę z tramwajem, bądź też końcowe zajęcia odbyły się mimo czerwcowej gorączki wtorkowego przedpołudnia. 41 stopni na termometrze to dla szpitali stan alarmujący, ale profesorowie inaczej patrzą na sprawę. Od lat przeczuwałem, że nie są ludźmi, lecz maszynami chłodzonymi ciekłym azotem, a z tyłu głowy mają ukryte małe wentylatory.
Spojrzałem tęsknie na niemal wyczerpany zapas wody. Miałem nadzieję, że Klaudia nie zapomni o zakupach, kiedy będzie wracać.