Są tomiki poezji świetnie wpisujące się w tu i teraz, rzucając nam przed oczy słowa, które sami mieliśmy na końcu języka. Lektura tych samych wierszy choćby miesiąc później jest już nieco słabsza, by po roku czy dwóch – gdy dzieło wychodzi z kontekstu teraźniejszości sobie najbliższej – zamienić się w jałowe, pozbawione przygody przeglądanie przedwczorajszych gazet. Utwór, który obroni się po latach, dzieło – mówiąc górnolotnie – uniwersalne, musi posiadać cechy, których brakuje poezji z okolicznościową inklinacją, z publicystycznym i plebiscytowym przesterem. Zbiór 918-578 Romana Bromboszcza, wydany pod koniec 2012 roku przez Ha!art, ma wszelkie przesłanki ku temu, by podręcznikowo zilustrować owe pożądane cechy anty-okolicznościowej poezji, które w ramach – lub zamiast – recenzji pozwolę sobie wyliczyć.
Dobra poezja powinna wskazywać na siebie jako element większego, wyraźnie ukierunkowanego i konsekwentnie realizowanego projektu twórczego, bez względu na to, po jakie tworzywo sięga i przez jakie medium aktualnie przemawia. 918-578 Bromboszcza to cyfrowo zakodowany tomik poezji tradycyjnej, a zatem modulującej układ zdaniowy przez układ wersowy, z elementami poezji wizualnej i poezji kodu. Całość składa się z ponad czterdziestu plansz poetyckich. W części z nich poeta zamienia wybrane litery, zarówno spółgłoski jak i samogłoski, na ich liczbowe odpowiedniki, dobrane na zasadzie analogii piktorialnej (0 = o, 1 = i, 3 = e, 7 =t), by na przestrzeni całego tomiku raz po raz wprowadzać takie kodowanie w czyn. Efektem jest zaszumiony liczbami tekst. Zabieg ten przypomina z jednej strony obostrzone reguły spod znaku Oulipo, jak pozbawienie tekstu wybranej zgłoski, a z drugiej spacjalizację i wizualizację w poezji konkretnej i wizualnej, pozostając przy tym w zgodzie z całością działań poety cybernetycznego z Poznania. Zakodowany tekst 918-578 to odpowiednik zarażonych cyfrowością obrazów, które Bromboszcz wywiesza w galeriach; to ciąg dalszy poszukiwania językowych surogatów w kolorach, kształtach i dźwiękach, w które obfituje przestrzeń elektroniczna; to w końcu kolejna zmiana – i jednocześnie alegoria procesu – w naprzemiennych migracjach autora z domeny analogowej i dotykalnej po cyfrową i manipulacyjną (z linią dźwiękową wijącą się gdzieś pośrodku i łączącą obie). Bromboszcz od lat konsekwentnie to zacyfrowuje, to odcyfrowuje swoje artystyczne pomysły i gesty. Pia-sta, bo tak brzmi odcyfrowany tytuł tomiku, to w tym kontekście autoironiczna zachęta do "bromboszczowania" języka, z potrzebnymi do tego narzędziami dołączonymi w zestawie!
Jeśli w pierwszym wierszu zbioru mowa o wiośnie, a w ostatnim o zimie, to oprócz wysyłania do nas sygnałów meteorologiczno-geograficznych, dzieło podpowiada pewne reguły. Mogą być to reguły czysto interpretacyjne, ale też manipulacyjne i operacyjne. Te ostatnie to specjalność poezji elektronicznej: wiersz to pojazd, zbudowany przez autora, a czytelnik steruje nim według poznawanej w trakcie, bądź załączonej, instrukcji obsługi. W 918-578 Bromboszcz celuje w konwencje bieguna pierwszego, interpretacyjnego, przy jednoczesnym zdecydowanym ruchu transcendującym biegun drugi. Dzieje się to, niby przy okazji, za sprawą nieprzypadkowej migotliwości znaczeniowej "odcyfrowywania". 918-578 nie daje nam instrukcji obsługi, w zamian za to, metodą swimming by swimming, czyli nauki pływania przez pływanie (bądź tonięcie), wrzuca nas od razu na głebokie wody i zaprasza do samodzielnego poszukiwania kół ratunkowych. Oto początek tomu, plansza nr 5:
Jeśli przebrniemy przez pierwsze dwa wersy, jeśli nasze oko i mózg nauczą się odczytywać tę wersowaną enigmę, coś na wzor fejsbukowych wlepek typu "czy potrafisz to przeczytać?", i jeśli następnie zapamiętamy, że 9 to "p" a 8 to "a" (jedyne litery, które nie mają oczywistych powiązań z wizualnym kształtem alfabetu łacińskiego), to trzecią strofę przeczytamy naprawdę gładko. W ten sposób czytelnik uczy się fragmentu reguły (Bromboszcz miłosiernie dawkuje nam szyfr, budując 0dm8w18ć w13c 7ym tylko na czterech zaszyfrowanych literach). Kolejna plansza to czas na oddech, czyli tradycyjny, niezaszyfrowany wiersz wizualny. W następnym utworze poznajemy cyfrę 4, zastępującą literę "z", a w kolejnym "5" - odpowiednik"s". Następnie kolejny oddech i kolejny trening. W końcu autor zostawia czytelnika samemu sobie. Mamy klucz do zakodowanej wiadomości, poznajemy jedyny w swoim rodzaju język i jako beneficjenci paktu z autorem ujarzmiamy reguły gry…Czy jednak naprawdę? Na jakim poziomie? Ktoś uczulony na autorskie zabiegi na czytelniku, może powidzieć, że jednocześnie, nieco uprzedmiotowieni, stajemy się elementem rozmyślnie budowanej, żywej alegorii lektury w drugiej dekadzie XXI wieku; że zamykani zostajemy w klatce tautologicznej wręcz dosłowności i stajemy się częścią maszyny, która dekonstruuje sentymentalny logocentryzm i sprowadza go do zera, jedynki i kilku liczb pomiędzy nimi…Jakkolwiek by sprawę ujmować, problem wpisanych w dzieło reguł, tak potrzebny poezji, która chce przetrwać dłużej niż dwa niszowe festiwale, Pia-sta realizuje wzorowo: literalizując go, piętrząc i sprowadzając na meta-poziom za jednym zamachem!
Czas leci, a tu ani słowa o tak zwanej treści. Czyżby w tym przypadku, gdy sukcesem jest samo odkodowanie zaszyfrowanej polszczyzny wiersza, i gdy dostatecznie wyczerpującym zajęciem interpretacyjnym jest osadzanie zastosowanych tu strategii na tle pojedynczej twórczości oraz co najmniej kilku nurtów, zawartość liryczna jest najmniej ważna?
Bromboszcz wyręcza nas z odpowiedzi na tak kłopotliwe pytanie, być może sprytnie i na pewno po swojemu, zatykając nam usta kolejnym zestawem procedur generatywnych w formie regulowanej techniki cut-up, której zasady ilustruje w odautorskiej notatce, by – jak pisze – "nie pozostawać zbyt dużo miejsca na domysły". Językowym materiałem dla wierszy z Pia-sty są trzy źródła: przygnębiające nauki Thomasa Hobbesa z Lewiatana, radosna i hedonistyczna Filozofia w buduarze Markiza de Sade oraz Raj utracony Johna Miltona. Szczeliny, jakie powstają przy zderzaniu słów i zdań z tych różnych źródeł wypełniane są materiałem własnym. W ten sposób, nawet jeśli nie da się powiedzieć, o czym są te wiersze, zawsze można powiedzieć, że są o tym, o czym wszystkie trzy źródła na raz, plus o tym, co powstaje w wyniku ich zderzenia. Zaiste demoniczny zabieg, na miarę szatanów Miltona i zepsutych ślicznotek de Sade'a. Nieprzypadkowo jednak osadzanie utworu na podwójnym, potrójnym dnie, na karku olbrzymów, którzy zasilają naszą ekspresję, jest cechą sztuki żyjącej długo, nie na chwilę, jak w przypadku procedur analogicznych, ale żerujących na łatwych odniesieniach do kultury masowej czy spijających pianę złudzeń dnia powszedniego. Wujek Dobra Rada rzekłby w tym miejscu: jeśli już korzystasz ze źródeł, niech będą to źródła odnawialne, takie do których sięgać się będzie za 10, 50 i 100 lat.
Efektem zabiegÓwzastosowanych w 918-578 jest gęsty, semantyczny koktajl ze sporą ilością pestek i grudkami ziemi z nieopłukanych warzyw. Przerost informacji nad znaczeniem, fenomen będący punktem wyjścia niejednego wiersza cybernetycznego, jako pożywka dla poetyckiej nadorganizacji A.D 2012, zbalansowany w przypadku Pia-sty materiałem czerpanym z odnawialnych źródeł domeny publicznej, ma szansę na stworzenie trwalszej relacji między dziełem a czytelnikiem. Innymi słowy, nie jesteśmy w stanie przyjąć na klatę zbyt wielu plansz Bromboszcza na raz, ba – czasem po dwóch strofach, nawet nie zaszyfrowanych, musimy odsapnąć:
Wkracza w bułeczki wiekJednak za sprawą swoich subtelnych haczyków wiersze te są na tyle intrygujące, że chce się nam do nich wracać, czy to w ramach gimnastyki mózgu – tomik pełni wtedy rolę podobną do programów typu Brain Doctor na smartfony, zapewniających nam codzienną dawkę wysiłku intelektualnego – czy ćwiczeń znaczeniotwórczych, kiedy to w podobnym duchu testujemy potencjał napięć jakie poezja ta wprowadza już nie tylko na przerzutniach i w obrazowaniu, ale także na poziomie międzywyrazowym, międzyliterowym, alfabetycznym i wizualnym. W konsekwencji, całe dzieło staje się odnawialnym źródłem lektury, a zatem czymś czego od każdego dzieła warto i trzeba oczekiwać.
Czy jest to dzieło wdzięczne? Czy powroty do niego, gwarantując interpretacyjny romans, zapewniają też estetyczny flirt? W tym departamencie Pia-sta chyba jednak zawodzi, ale zawód ten to konsekwencja punktów numer 3 i 4: głebokiego kontekstowania i przeładowania semantycznego. Przysłużywszy się dziełu jako konserwanty i gwarancje anty-okolicznościowości, obie strategie jednocześnie alienują je, być może niechcący sytuując Pias-tę w obrębie "wysokiej" sztuki cybernetycznej, niezbyt przyjaznej dla hipstersko zabarwionych wyznaczników smaku. Temu ostatniemu, w dobrej wierze, próbują schlebiać Leszek Onak, Piotr Puldzian-Płócienniczak i Łukasz Podgórni, którzy swymi intertekstualnymi szarżami wolą zapuszczać się raczej w cyberkulturę, folklor i religię. Dlatego pojawią się tacy, co powiedzą, że Bromboszcz tym razem przegiął, że się zagalopował i nikt oprócz Uli Pawlickiej nie jest go w stanie zrozumieć. Może i tak, ale w tym szaleństwie jest metoda! Mam przeczucie, że gdy dzisiejsze pokolenie snobów na swoje czterdzieste urodziny kupować będzie winyle z Marią Callas i tomiki Wiesławy Szymborskiej, to na liście zakupów, w cyfrowym koszyku, pod punktem "fascynacje z czasów młodości", ma szanse znaleźć się niewdzięczna Pia-sta Romana Bromboszcza.