OLAF

W lipcu ojciec wyjeżdżał do wód i zostawiał go z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich. Tego popołudnia, jak i poprzedniego, Bruno Giebelowicz wyruszał tramwajem linii 52 pod pocztę główną, aby nadać niezwykle ważne listy, których niewysłanie mogło skutkować poważnymi konsekwencjami; lepiej tutaj o nich nie wspominać.

Tego dnia temperatura powietrza osiągała 39°C w cieniu, a w rozgrzanym do czerwoności niebieskim wagonie linii numer 52 przekraczała z pewnością 40°C. Upał był potworny. Bruno Giebelowicz, stojąc na końcu, smętnym wzrokiem ogarniał monotonny krajobraz za oknem, ciągi rozdymanych duchotą samochodów, grupki ludzi gromadzących się na smolistych plamach cienia, który rzucany przez wiaty przystankowe, stwarzał iluzoryczne enklawy, pozorne oazy rozsiane przypadkowo pośród rozpalonych łąk kostek brukowych. Upał w tramwaju gęstniał, przyjmował formę niewidzialnego żelu, zaklejającego powieki, pozostawiającego słoną rosę na czołach pasażerów. Nie pomagały otwarte okna, a już z pewnością nie to, przy którym stał uczepiony poręczy Bruno Giebelowicz. Okno to bowiem było zamknięte. Giebelowicz westchnął ciężko i z równie wielkim wysiłkiem wbił palce prawej dłoni w metalowy uchwyt, po czym pociągnął w dół. Okno nawet nie drgnęło, toteż nieco zdegustowany podźwignął drugą dłoń i szarpnął mocniej. Brak efektu. Giebelowicz przełknął ślinę, poczerwieniał ze złości, syknął pod nosem wulgarnym anakolutem, zaparł się stopami o ścianę i z całych sił pociągnął jeszcze raz. Pozycja okna nie uległa zmianie, za to na zmarszczonym czole Giebelowicza pojawiły się stróżki potu, a koszula przylgnęła do spoconego ciała niczym plastikowa folia. Jego ręce zaczęły drżeć, a wykrzywione w grymasie wściekłości usta mamrotały sobie tylko znaną pieśń nienawiści. Złapał ponownie za uchwyt, zaparł się w finezyjnym rozkroku, niczym na ścianie wspinaczkowej, ale tym razem już nie ciągnął okna w dół, tym razem wściekle szarpał na boki, wciskał, dociskał, od czasu do czasu waląc pięścią w szybę. Tańczył w tym szaleńczym układzie dobre kilka minut, wrzeszcząc w momentach wzmożonego wysiłku, wierzgając czupryną to w prawo, to w lewo, zamiatając cały bród z podłogi wagonu. Nagle coś zaskrzypiało, trzasnęło, zapiszczało i w tym samym momencie okno opadło z hukiem, podobnie jak Giebelowicz. Leżał teraz rozogniony, z ekstremalnie napiętymi mięśniami, umorusany, ale blady zarazem. Jego dłoń kurczowo trzymała brutalnie wyrwany uchwyt. Giebelowicz otrząsnął się, powstał na równe nogi w iście gimnastycznym stylu, a na jego oszalałej twarzy pojawił się lekki uśmiech zadowolenia. Silny powiew wiatru zaczął lubieżnie lizać jego wilgotne czoło i policzki, przypominając mu te piękne dni sierpniowe, kiedy to wraz z rodziną zwykli gnać wypożyczonym na czas wakacji jachtem po falach mazurskich jezior.

Pierwszy skrawek lodowej kuli wielkości kurzego jaja trafił Giebelowicza w ramię, druga kula gradowa, skierowana precyzyjnie w czoło, odstawiła Giebelowicza z powrotem na szorstką podłogę tramwaju. Na moment przed utratą przytomności dostrzegł czyjąś rękę, próbującą zamknąć okno. Okno nie drgnęło.

odlecieć w krainę błogostanu