Wybór bez pewności

Z Anetą Kamińską rozmawia Mariusz Pisarski

Aneta Kamińska. Fot. Rafał Leszczyński Mariusz Pisarski: Co zachęciło Cię do formy hipertekstowej?

Aneta Kamińska: Forma hipertekstu pociągała mnie zawsze, od momentu, kiedy tylko dowiedziałam się o jej istnieniu (chociaż pewnie dowiedziałam się późno, bo w ogóle późno zaczęłam się posługiwać komputerem, a jeszcze później internetem). I przydała mi się bardzo, kiedy zamarzyło mi się wydać tomik wierszy przeplatanych snami i szukałam jakiegoś ciekawego sposobu na połączenie ich. Ostatecznie połączyć w ten sposób udało się więcej rzeczy: cytatów, fragmentów innych wierszy, innych snów – które się jakoś przypominają, nasuwają przy czytaniu czegoś innego – dzięki hipertekstowi da się to pokazać jednocześnie. I da się też dowolnie je łączyć, dowolnie przechodzić z tekstu do tekstu – to tak jak z naszą pamięcią, z naszymi opowieściami. I chciałam koniecznie też, żeby były takie punkty przecięcia, punkty wyjścia "na zewnątrz" – i do innych rzeczywistości internetowych, i do świata realnego – chciałam tych rzeczywistości dotykać, chciałam w nie ingerować. Pewnie hipertekst daje mi większą moc – boską moc – niż papierowy tomik. ;-) Tak przynajmniej chciałoby mi się zdawać. ;-)

MP:Mówisz, że hipertekst daje boską moc. Coraz częściej można słyszeć, że i owszem, oczywiście – daje. Ale autorowi... Natomiast czytelnik jest w gruncie rzeczy bardziej uwięziony w hipertekście niż w książce. Musi się tu poruszać po już wyznaczonych szlakach. Książkę natomiast może otworzyć na każdej stronie i w każdej chwili. Jak myślisz – co Czary i mary – jako forma hipertekstowa – dają twoim czytelnikom? Co z ową wolnością, czy też jej brakiem?

A.K: No, tak. Rzeczywiście przede wszystkim myślałam o sobie, że to mnie hipertekst daje boską moc. I o to mi od początku chodziło, żeby grać z czytelnikiem, wciągnąć go, osaczyć, żeby poczuł się zagubiony i mały. Nie wynikało to wcale z czystej złośliwości, tylko chciałam postawić odbiorcę w takiej sytuacji, w jakiej sama się znalazłam, a którą opisałam w trzeciej części tomiku "siedzi baba na cmentarzu trzyma nogi w kałamarzu" (na stronie internetowej tej części nie ma): kiedy okazało się nagle, że jestem dość poważnie chora, że wszystko teraz w rękach lekarzy, którzy zaczęli mnie wysyłać na ciągle nowe badania, do ciągle nowych lekarzy, kiedy do końca nie było wiadomo, co mi jest, a ja już zupełnie straciłam kontrolę nad tym, co się wokół mnie (i ze mną) dzieje. I ten hipertekst to był jakiś sposób opisania tego (już później, kiedy wszystko dobrze się skończyło i kiedy tę kontrolę – złudną, oczywiście – odzyskałam), sposób, żeby pozwolić czytelnikowi to wszystko odczuć, to zagubienie, tę niepewność, tę ciągłą konieczność wyboru bez pewności, że istnieje jakakolwiek właściwa decyzja.

Czy jednak rzeczywiście czytelnik jest aż tak uwięziony? Chyba nie bardziej niż w książce. Hipertekst też może w dowolnym miejscu i momencie porzucić, tak samo jak książkę. I książkę jednak się czyta od początku do końca, zwłaszcza prozę (tomik poetycki rzeczywiście często czyta się wyrywkowo), jest w niej ściśle określone, co jest po czym. W hipertekście (także tym moim papierowym) czytelnik wybiera sobie, którędy chce iść. Owszem, są to drogi zaplanowane przez autora, ale jeśli od jednego wiersza ma np. pięć możliwych dróg, to jest to jednak spora wolność. To, że często widać w moim hipertekście kilka tekstów naraz (w papierowym tomiku jest tego nawet więcej), też pozwala na dowolność kolejności czytania. Mapka, nad którą jeszcze pracujemy i która jeszcze w tym momencie nie działa właściwie, na pewno da czytelnikowi większa swobodę poruszania się i większe poczucie panowania nad sytuacją.

Mapa Czarów i marów Czary i mary - mapa

Prawdę powiedziawszy, ta "mapka labiryntu" to był pomysł Davida Sypniewskiego, który mi ten hipertekst przeniósł do internetu – a nie mój. Ja wcale nie chciałam czytelnikom niczego ułatwiać, chciałam, żeby to była przygoda, może nawet niebezpieczna przygoda, czemu nie? Poddałam się dopiero wtedy, kiedy okazało się, że na premierze tej strony Davida ma nie być i ja zostanę sama ze wszystkim, z czytaniem i poruszaniem się po świeżo zrobionym hipertekście, którego jeszcze dobrze nie znałam (w tomiku to wszystko wygląda trochę inaczej). I wtedy dopiero zrobiło mi się gorąco, wtedy dopiero zrozumiałam, że wcale nie jestem w żadnej "boskiej" sytuacji, sama jestem teraz jak ten biedny czytelnik, który musi przedzierać się przez te chaszcze tekstów, potykać się o nagle pojawiające się lub znikające fragmenty, szukać czegoś, co nie wiadomo, gdzie jest. I wtedy zgodziłam się na mapkę.

MP:Masz to szczęście, jako autorka, że opublikowałaś Czary i mary (hipertekst) na obu frontach: i w druku, i online. Z czym to się wiąże? Czy jesteś w stanie po tym doświadczeniu zachęcić innych do podobnej strategii? Jakie są jej plusy, jakie minusy?

A.K: Mam to szczęście, że współpracuję z wydawnictwem Staromiejskiego Domu Kultury, które lubi takie zwariowane projekty. Początkowo myślałam o zrobieniu hipertekstu, który byłby dołączony na CD do papierowego tomiku. Ten papierowy tomik miał być w miarę zwyczajny, po prostu zbiór wierszy – no, wierszy i snów – no, jakoś zmyślnie ułożonych. To hipertekst miał mi pozwolić na szaleństwo, bo najpierw myślałam, że na płaskiej powierzchni papieru nie da się stworzyć takiej skomplikowanej przestrzeni. Szybko jednak odkryłam, że się da, zaczęłam się tym bawić, szukałam różnych sposobów na łączenie różnego typu tekstów, przechodzenie między wierszami, między snami, między częściami. Wciągnęło mnie to tak bardzo, że chciałam już nawet zrezygnować z wersji elektronicznej, czułam się już właściwie spełniona. Tym bardziej, że do końca chyba nie wierzyłam, że znajdę osobę, która zrobiłaby dla mnie ten hipertekst tak, jak to sobie wymarzyłam. Bo nie chodziło o proste przeniesienie tomiku, tylko o stworzenie innej przestrzeni, innego powiązania tekstów przy wykorzystaniu możliwości i efektów specjalnych, jakie daje internet, a jakich nie daje papier. Na szczęście, cudem po prostu, znalazł się David Sypniewski, dzięki któremu tę wiarę odzyskałam i dzięki któremu wersja internetowa (i to jaka wersja!) istnieje.

Widzę właściwie głównie plusy takiej sytuacji: mam tak naprawdę dwa różne projekty, bo wersje te różnią się od siebie, nie tylko medium i efektami, jakie te media oferują (co nie jest bez znaczenia), ale również wyborem i ułożeniem tekstów. Mam więcej czytelników, bardziej zróżnicowanych czytelników (to „więcej” przy poezji nie znaczy, oczywiście, „dużo”). Wersja internetowa jest łatwo dostępna wszędzie tam, gdzie jest internet (z książką bywa różnie), łatwo ją znaleźć nawet przez przypadek, w wyszukiwarkach. Wersja internetowa nie jest raz na zawsze, można nad nią pracować, zmieniać ją.

Minusy? Chyba tylko jeden minusik, taki zupełnie osobisty: że czuję się bardziej onieśmielona wobec internetowego hipertekstu, że nie jest on tylko mój. Ale sądzę, że najczęstsze obawy, jakie towarzyszą autorom, są takie, że jeśli zamieszczą teksty w internecie, nikt już nie kupi książki (przy wysokości nakładów tomików poetyckich i ilości czytelników to chyba nie ma najmniejszego znaczenia) i że ktoś może przywłaszczyć sobie ich teksty (może to zrobić i z książką drukowaną, poza tym poeci i tak zamieszczają swoje wiersze na różnego rodzaju portalach poetyckich).

MP: Patrząc na rzecz bardzo zdroworozsądkowo można powiedzieć, że był to – ze strony SDK, ale także i twojej, bardzo dobry zabieg marketingowy. Tomik ma po prostu dużo większy zasięg niż podobne tomiki, które poprzestają na druku. Czy kwestia zasięgu widowni była dla ciebie ważna? A może pojawiła się ona na samym początku, jeszcze przed "uhipertekstowieniem" całości? (co oczywiście nie jest niczym nagannym, wręcz przeciwnie, może zachęcić innych autorów, a tym samym wszyscy – i czytelnicy i autorzy i sama literatura w internecie – możemy na tym zyskać...)

Początkowo wcale o tym nie myślałam. Przeciwnie – wydawało mi (nam?) się nawet, że hipertekst dołączony na CD przeczyta mniej osób niż tomik, bo środowisko, które interesuje się poezją, wcale aż takie nowoczesne i – chciałam powiedzieć: zmotoryzowane – nie jest. Ale teraz widzę, że umieszczony w internecie hipertekst ściąga zupełnie innych czytelników, spoza środowiska, którzy być może wcześniej poezją wcale się nie interesowali i po książkę na pewno by nie sięgnęli. Mówimy tu, oczywiście, o niewielkich liczbach, bo są to przecież projekty niszowe, ale jednak codziennie ktoś wchodzi na www.czary-i-mary.pl, od kilku do kilkunastu osób, a na pewno tyle osób nie otworzy codziennie mojego tomiku...

MP: Ciekaw jestem też, czy spolaryzowały się tutaj dwa rodzaje widowni. To znaczy twój tata, czy mama czytają książkę, ale koleżanka z drugiego końca Polski, albo mieszkająca za granicą czytają wersję internetową. Czy spotkałaś się też z jakimiś porównaniami obu wersji, z pewnego rodzaju licytowaniem się – która jest "lepsza i właściwsza". Nie zapytam, czy znalazł się ktoś, kto powiedział, że wersja internetowa mu się bardziej podobała, gdyż chyba znam pytanie na tę odpowiedź....

A.K: Nie jestem do końca pewna, jak to wygląda. Mam wrażenie, że osoby, które mnie znają osobiście (prywatni znajomi lub znajomi poeci) czytają raczej tomik, a do wersji internetowej docierają zupełni obcy ludzie, którzy często nawet nie wiedzą o istnieniu tomiku – ale może się mylę. Aha, na pewno czytelnicy mojego bloga (a więc ludzie, którzy trochę czasu spędzają w internecie) odwiedzają stronę www. Krytycy literaccy natomiast, którzy recenzowali Czary i mary (a więc ludzie, którzy czas spędzają z książkami), nie zajrzeli nawet do internetu i nic nie wskazuje na to, żeby w ogóle wiedzieli o tej strony (powstała ona później i nie ma adresu w tomiku).

Co do porównań – to nie spotkałam się z jakimś ostrym podziałem. Ja sama tych wersji też nie porównuję, bo tomik był dla mnie wersją wyjściową, chociaż miał być tylko formą zastępczą, a internetowy hipertekst – jest (mam nadzieję, że tylko na razie) fragmentem, ale fragmentem, który jakby spadł mi z nieba, kiedy już straciłam na niego nadzieję. Jest jeszcze trzecia „wersja” – trudno nazwać ją, zresztą, wersją, bo zawsze jest inna, zawsze jest improwizacją – to są występy. Tak dziwne i skomplikowane teksty muszę, oczywiście, w sposób dziwny i skomplikowany czytać: szepcząc to złowieszczo, to uwodzicielsko, czarować, marować, czarzyć, marzyć, zaczerniać, zapętlać, z muzyką lub bez, z projekcją z laptopa lub bez. I jeśli ktoś coś komentuje czy porównuje, to właśnie to: że w wersji internetowej brakuje tego głosu (głosu brakuje i w wersji papierowej, ale to jednak wszyscy uznają za naturalne...).

I jeszcze jedna rzecz: akurat w przypadku tego tomiku wersja papierowa nie jest wcale dużo bardziej tradycyjna. Jeśli ktoś czuje się bezradny wobec hipertekstu internetowego, tak samo bezradny jest i wobec hipertekstu papierowego. Jeśli ktoś uważa, że to niepoważne, niepoważny jest dla niego i taki tomik. Różnica jest niewielka

MP: Teoretycy mediów i antropolodzy pisma wskazują na pewną dominującą formę, dominujący nośnik kulturowego przekazu, który zmienia się w zależności od technologii epoki. Mówią oni o polu pisma. Kiedyś był to papirus, kiedy indziej ściany katedr. Czary i mary to dla mnie nie tylko tomik poezji czy hipertekst. To także pewna literacka eksploracja nowego pola pisma, którym jest dziś dla wielu okno przeglądarki internetowej, te wszystkie "kliknij" "idź dalej" "cofnij", z którymi miliony rodaków spotyka się na co dzień. Uczyniłaś z nich poetycki użytek, tak jak w latach dziewięćdziesiątych czyniono poetycki użytek z zalewu reklam proszków do prania i szamponów przeciwłupieżowych. Język internetu, hipertekstowy slang, przenika nasze codzienne lektury. Jak się mają do niego Czary i mary? Są flirtem z tym językiem, na niego odtrutką czy też używają go do własnych celów?

Odtrutką nie, nie czuję się zatruta. Flirtem też raczej nie, bo jednak traktuję to dosyć poważnie. Jest to chyba rodzaj fascynacji. Są poeci, którzy tworzą poezję i są poeci, którzy ją znajdują. Ja należę do tej drugiej kategorii. Poezję spotykam wszędzie: na ulicy, na szyldach sklepów, w przychodni lekarskiej, na dworcu, w internecie. Te wszystkie komendy, te instrukcje są przecież piękne i wieloznaczne, na styku różnych stylów, różnych języków, w tej mieszance, z którą codziennie mamy do czynienia, kryje się tyle tajemnic. Wykorzystywałam już to w swoim poprzednim tomiku, pod tytułem zapisz zmiany (to jedna z moich ulubionych komend, jedna z najbardziej magicznych). Niektóre wiersze miały np. formę maili, ze wszystkimi mailowymi przyległościami (od..., do..., brak nowych wiadomości, itp.), co było mi bardzo potrzebne, żeby zachować napięcie i autentyczność, bez nich te wiersze byłyby fałszywe. W innym wierszu główny bohater zostaje zamieniony (za karę!) w dokument tekstowy o rozmiarze 40 KB – a więc znowu ta wiara w magiczną moc, w boską moc. Złudną, oczywiście, bo na Markusa-plik nie działa jednak magiczna komenda „usuń”, no, ale próby jakieś zostały poczynione. ;-)

W Czarach i marach jest podobnie. Komendy „idź dalej”, „wróć” mają większą moc, są z innej rzeczywistości i do innej rzeczywistości mają prowadzić. Są takimi punktami przecięcia, wyjścia poza papier, zajrzenia przez dziurkę i do realnego, i do wirtualnego świata. Najważniejsze są tu tzw. kreatory, które kończą każdą z części: kreator podróży, kreator snu i kreator choroby. One najbardziej ingerują w życie realne, najbardziej zaczepiają czytelnika, który może sobie zaplanować podróż tramwajem lub autobusem, zaprogramować sen i wybrać chorobę, na którą chciałby zachorować („chciałby” oznacza jednak propozycję nie do odrzucenia, czytelnik ma wyjść z Czarów i marów chory – tak, tak). ;-)

MP: Czy zamierzasz kiedyś powrócić do formy hipertekstu? Jeśli tak, jak byś chciała ją wykorzystać?

A.K: W pierwszej kolejności chciałabym dokończyć jeszcze i dopracować Czary i mary, rozbudować je, ulepszyć mapkę, dodać te pliki audio, o które ileś osób się upominało. Ale czuję już, że następny tomik też będzie eksperymentalny i że pewne pomysły mogłabym w nim wykorzystać. Na razie planuję wersję papierową, chociaż wersji internetowej też nie wykluczam. Myślę, że jeszcze nie wyczerpałam możliwości hipertekstu w Czarach i marach (ani jednych, ani drugich), pewnie tego tylko dotknęłam. Mam poczucie, że jeszcze dużo magii kryje się w tej formie i jeszcze miałabym ochotę dać się zaczarować...