To nie jest koniec,
to nawet nie jest początek końca,
to dopiero koniec początku!
Winston Churchill
W roku 1993 Robert Coover opublikował przełomowy esej, który ukazał się na pierwszej stronie New York Times Book Review. Tytułowe stwierdzenie The End of Books stało się punktem odniesienia wielu badaczy literatury, pisarzy i wydawców. Co więcej, tekst ten pozwolił literaturze, przeznaczonej do odczytywania na ekranie komputera, zaistnieć w świadomości szerszego grona odbiorców. Dziś na półkach polskich księgarń (i nie tylko na nich, bo tekst udostępniany jest, strona po stronie, w Internecie) pojawiła się książka, która na naszym gruncie może stanowić taką cezurę czasową. Mowa tu o najnowszej publikacji Łukasza Gołębiewskiego Śmierć książki. No future book, która – zdaje się – jest pierwszą w Polsce próbą całościowego ujęcia problematyki digitalizacji literatury.
Prowokacyjny tytuł, jak zauważają ci, którzy już sięgnęli po te pozycję, to jedynie preludium do jej zawartości. Autor, używając kasandrycznego tonu, któremu jednak nie można odmówić rzeczowości, przepowiada nie tylko koniec książki, ale także głosi nadejście nowego czytelnika, „wychowanego przed monitorem komputera”, „przyzwyczajonego do innej struktury zdań, do innego układu tekstu, nielinearnego wykładu, piktogramów, emotikonek”, użytkownika, który swobodnie (czyt. nie zawsze zgodnie z prawem) korzysta z własności intelektualnej, który używa cyberjęzyka, dalekiego od wykładni Rady Języka Polskiego. Opisywany użytkownik tekstu, bo trudno nazwać go czytelnikiem, właściwszym określeniem będą słowa używane przez Gołębiewskiego „czytacz” i „szperacz”, poddaje kulturę druku ciężkiej próbie, nadaje nowy kierunek jej rozwoju.
Następnie, przedstawiwszy „zarówno potrzeby jak i problemy współczesnego odbiorcy”, autor przechodzi do wnikliwej analizy rynku książki. Prze powoli do przodu niczym walec drogowy, zrównując z ziemią piedestały, na których stoją wydawcy, księgarze, bibliotekarze oraz sami pisarze. Ich brak (piedestałów oczywiście) zostaje zrekompensowany pojedynczą literą „e”: zatem to już nie książka, a e-książka, już nie czytelnik a e-czytelnika, już nie papier, a e-papier, w końcu nie biblioteka, a e-biblioteka. Ów manieryzm przedrostkowy, czasami prosi się o komentarz „e-tam”, jednak zdaję sobie sprawę z tego, że w pierwszej fazie „końca początku” wskazane jest podkreślanie odrębności i inności opisywanych zjawisk. A opisuje je autor „Śmierci książki” barwnie, używając prostego języka, bogatego w zestawienia, porównania i przykłady, przez co książkę tę czyta się przyjemnie (niezależnie od katastroficznych wizji w niej przedstawionych). Jednak w wizji Gołębiewskiego nie ma samych zgliszcz i popiołów, jest w niej nadzieja pokładana w nowym konsumencie słowa, który przekaże dziedzictwo kultury czytania kolejnym pokoleniom. To idea GEN-ISBN, która zasługuje na uważną lekturę, dlatego nie będę zdradzała, o czym jest rozdział jej dotyczący.
Myślę, że jest to książka potrzebna na polskim rynku wydawniczym, w naszej rodzimej dyskusji o kondycji literatury i wpływie nowych mediów na jej kształt. Ktoś mógłby zapytać dlaczego? Ano dlatego, że nikt tego, o czym pisze Gołębiewski, nie powiedział jeszcze tak dobitnie i wyraźnie, nikt nie wykrzyczał tego prowokacyjnym niegramatycznym tytułem, który zwróci uwagę niejednego czytelnika (zwróci uwagę także dzięki bardzo sprawnie prowadzonej akcji promocyjnej). Ciągle wielu z nas uważa, że problem, o którym pisze autor na tych 136 stronach, nie istnieje, zaś powszechna digitalizacja nie jest warta uwagi przeciętnego zjadacza „literackiego chleba”. Być może winić za to, oczywiście tylko w jakiejś części, można naszego futurystę Stanisława Lema, który o Internecie wypowiadał się z nieukrywaną dezaprobatą, określając go śmietniskiem, zaś „globalną wioskę” McLuhana nazywał „globalną mordownią”. Charles Louis Montesquieu, francuski filozof i pisarz epoki Oświecenia, stwierdził, że nic bardziej nie tamuje postępu wiedzy niż zła książka sławnego autora. Wypowiedź Lema spowodowała, że wielu akademików, znanych i dobrych pisarzy odwróciła się od tego medium, uznając je – za autorem Solarisa - za śmietnik. Z całym szacunkiem, jaki żywię do naszego futurysty, uważam, że uczynił rzecz naganną. Gołębiewski jednak nie ogląda się wstecz, stwierdza, że to właśnie „na styku światów realnego i wirtualnego rodzi się nowa kultura w znacznym stopniu implikowana przez medium”, jakim jest Internet. Zatem nie należy go ignorować, niezależnie od tego, jaką ocenę uzyska w ostatecznym rozrachunku.
André Gide, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, wyraził kiedyś pogląd, że nieudana książka to taka, która pozostawia czytelnika niczym nietkniętym, niczym nie zadraśniętym. Z pewnością tekst Gołębiewskiego obojętny dla mnie nie pozostał, choćby dlatego, że uprzytomniłam sobie, iż „dostawcą treści”, czyli instytucją, która być może w przyszłości zastąpi księgarzy i hurtowników, bibliotekarzy i dystrybutorów filmów, może stać się mój operator telefoniczny… [patrz str. 123].