Stał w rogu pokoju nieco przygarbiony. Oczy szeroko – po drugim buchu tiny – pogubione, włosy zjeżone, jak u zbitego kota. Długo stał. A może tylko tak mu się wydawało. Ciężko odmierzyć czas, gdy serce wali wściekle, zagłuszając myśli. Zaczynasz liczyć, gubisz się przy siódmym, powtarzasz operację, algorytm nawala, znowu się gubisz, tracisz w ten sposób czas. A ten gra tu główną rolę. Bo to dzieje się wcześniej, przedtem, czy może jeszcze wcześniej, godzinę, może dwie, wyjątkowo trudno określić. Jest tak samo upalnie, choć w tym pokoju na ostatnim piętrze kamienicy, nieco chłodu skondensowało się w niższych partiach, mniej więcej do kolan. Powyżej temperatura rośnie. Kropelki potu na czole, rzeźbionym finezyjnie bruzdami smutków topionych w cowieczornej setce, skapują na robotniczy uniform. W końcu ruszył powoli, ale jakoś dziwnie lekko, 130 kilogramów nie zwykło, ot tak, płynąć z gracją. Może to ulga go odciążyła, może stracił na wadze, uwalniając natrętne myśli, właściwie pętle myśli, takie paradoksy, z których wychodzi się tylko w chwili śmierci. Przy parapecie okna sięgnął po kilka owoców morwy. Przygniótł je trochę w swojej robotniczej dłoni i niezgrabnym ruchem wpakował do ust. Soki puściły obficie, raniąc usta ociężałą czerwienią. Ostatni raz spojrzał na nią, odwracając głowę niemal niezauważalnie, jakby ta konspiracja miała coś zmienić. Leżała ciałem zwiędłym na parapecie okna, bez ruchu, bez słowa, tylko wiatr –- raz po raz – próbował gładzić ją po wściekle rdzawych włosach.