– Bilety w kieszeni. Wzięłaś dokumenty? Wzięłaś. Będziesz szła przede mną – instruował Olaf. – Gdyby coś się stało, nie obracaj się, idź wprost do gejtu numer 7.
Guantanamera kiwnę̨ła głową, podniosła walizkę. W głowie wciąż miała obraz zakrwawionego Olafa, roztrzaskanego flaminga, szaleńczy rajd M6 na liverpoolskie lotnisko. – A co ma się stać? Co ty znowu kombinujesz? Czy choć raz w życiu moglibyśmy wsiąść do samolotu jak ludzie, bez problemów, burd, całej tej komedii? – mówiła cicho, zrezygnowana. – Nie stanie się nic, po prostu rób, o co cię proszę – odparł, dź́wigając swoją walizkę. Buty, pasek, zegarek, iPhone, portfel – wszystko na taśmę. Zza wykrywacza metalu wyzierała łysa głowa ochroniarza. Olaf ruszył przed siebie. Maszyna wydała nieprzyjemny pisk. Wrócił, wyjął klucze z kieszeni spodni, przeszedł jeszcze raz. Tym razem brak sygnału. Ochroniarz martwym wzrokiem śledził jego ruchy. Nie zatrzymał go jednak. Buty, pasek, zegarek, iPhone, portfel – wszystko na miejscu. Z naprzeciwka zbliżał się oficer Straży Granicznej Królestwa Wielkiej Brytanii. Podsunął bagaż podręczny, stuknął weń dwukrotnie, podał paszport, spojrzał wymownie na Olafa, uśmiechnął się i rzekł: – Mr. Barry White is sending best wishes – zastukał ponownie, obrócił się i zniknął za X-ray'em. Olaf uchylił lekko wieko walizki. Na miejscu pakunku z klonami znajdował się inny, znacznie większy. Palce przyjemnie zagłębiały się w jego miękką, sproszkowaną zawartość. – Barry White, saved my life, and if Barry White, saved your life... – zanucił pod nosem. To był udany dzień. W korytarzu zobaczył Guantanamerę, zmierzającą do bramy numer 7. W dali, na płycie lotniska, połyskiwał granatowo-biały bydłowóz Ryanaira.