To było dziesięć lat temu i od tamtej pory nie mogę się zatrzymać. Rozpędzam się, rano się rozkręcam. Kawą. Jedną, drugą. Odbieram pocztę, otwieram skrzynkę mejlową, odpisuję, notuję, zapamiętuję. Wszystko to, żeby nie pamiętać. Sprawdzam konto. Robię przelewy. Opłacam faktury. Który to już raz? Numery muszą się zgadzać. Pieczątki, dane, wykonuję telefony: Dzień dobry. Miło mi. Mi także. Niedobrze. Rozpisuję projekty, biznesplany i propozycje współpracy. Inwestuję swój czas, a on mi później zaprocentuje. Mój wkład osobisty w przedsięwzięcie przyniesie mi podwójną korzyść, potrójną, potworną. W czasach kryzysu brałam na zeszyt, prąd miałam wyłączony i zablokowany telefon. Chodziłam zblokowana między blokami i wstyd mi było spojrzeć ludziom w oczy, nie mówiąc już o podniesieniu wyżej głowy. To się powtórzyć nie może.
Rozpędzam się i wiem, że na moje konto pracuję. Tu nie ma nadgodzin ani urlopów. Tu ja szefuję i nikt mi palcem grozić nie będzie ani straszyć zwolnieniem. Dlatego nie zwalniam. Pędzę. Mam czasem przyspieszone tętno, ale to nic. Jestem panią swojego życia.
To mi procentuje, choć nie mogę się zatrzymać. Jeszcze i jeszcze, wiem, że jestem najlepsza. Bez pracy nie ma kołaczy. To nic, że moje serce kołacze, dudni, wali jak oszalałe. To prawda. Czasem płaczę ↓.