MARTA DZIDO

Matrioszka

Na zdrowie! Na zdrowie. Mantra, którą pamiętam od zawsze, tak jak od zawsze spod obrusa podglądam, jak się piło. Piło się różnie, choć zwykle tak samo. Bo imieniny, bo urodziny, rocznica ślubu, narodziny, pępkowe, chrzciny, odwiedziny, komunia święta, wielkanoc, odwiedziny, niezobowiązujące spotkanie. Wódka stała na stole w towarzystwie kryształowego wazonu, w którym trzy smutnie zwisające gerbery albo goździki miały cieszyć oko szanownego jubilata/solenizanta/gospodarza domu. Ledwie odwinięte z białego papieru, już zdechłe.

Martwa natura, a na jej tle zmartwiona Matka.

Z czasem butelkę zaczęto chować pod stół, małe kieliszki zamieniono na szklanki, w których wysokoprocentowy napój mieszono z tonikiem albo pepsi - colą, nazywało się to drink i to był prawdziwy luksus, haj-lajf z pewexu a nie jakieś tam zwykłe domowe picie wódki z zakąską. Nie myślcie sobie, że jakaś patologia, awantury, rękoczyny i interwencja policji. Żadna patologia. Wszystko kulturalnie. Wino do obiadu, rozmowy o sztuce, polityce i stanie polskiej kinematografii. Wino to przecież nie wódka. A piwo to nie alkohol. Poza tym - jak mówił Tata - ludziom, którzy nie piją, nie można ufać.

Chluśniem, bo uśniem - mawiał dziadek.

No to chlup w ten głupi dziób - rymował wujek.

A teraz idziemy na jednego, a teraz idziemy wódkę pić - podśpiewywał szwagier.

Kto nie pije, ten nie je - szantażował ojciec.