Olaf Keller – kazano mi napisać notkę o sobie, więc krótko napiszę, nie widzę powodu, by się tu nadmiernie uzewnętrzniać. Rocznik ’77, niedoszły geolog i geofizyk, niedoszły technik ochrony środowiska, niedoszły filozof (jeszcze tam wrócę!), niedoszły programista - takie tam dziubdzianie w Processingu), niedoszły poeta - takie tam dziubdzianie w słowie), w ogóle jakiś taki nie do końca kończący to, co zaczął. Bawię się ostatnio grafiką wektorową, logo, branding, typografia takie tam… Gwoli wyjaśnienia, nie mam nic wspólnego z Olafem, ani też Guantanamerą, są to byty całkowicie wymyślone, skonstruowane na potrzeby naszej wspólnej powieści kolaboratywnej, jednocześki;el2fj df velkneqfh gekf kljfrll;vefkljfg
Tu mówi Olaf. Tak, ten prawdziwy Olaf, nie ta marna namiastka człowieka, któremu się wydaje, że siedząc i wlepiając swoje szaro-niebieskie oczęta w ekran sekciarskiej zabawki od Apple, tworzy jakąś SZTUKĘ, czy coś tam, beth bynnag. Leży właśnie na ziemi, ale dycha, jeszcze dycha, bo mam taką ochotę, taki kaprys mam, poza tym, no cóż, jestem miłosierny, dlatego dodatkowo nie zakładam kastetu, nie chwytam go za kołnierz, nie biorę zamachu, bum, bum, nie leci krew z tego na wpół greckiego, na wpół żydowskiego kinola. Zresztą, coś miedzy nami jest, jakieś podobieństwo, jakieś niezwykle nikłe, ale dostrzegalne ponadgenetyczne, eteryczne podobieństwo, choć nie, to raczej zwykła konwergencja, wywodzimy się z zupełnie innych grup systematycznych, a podobieństwo to raczej nie rodzi się z więzów krwi, czy nawet genów, tylko z przystosowania to podobnych warunków, jakimi raczy nas życie, bo ja i on, to zupełnie różne gatunki. Zupełnie! Ja dosyć ładna, zgrabna, po ojcu Kubańczyku, te różnice widzi się z daleka. Ach, właśnie sobie przypomniałam, że w związku ze wznowieniem stosunków dyplomatycznych miedzy USA a Kubą, łatwiej będzie się tam osiedlić, o czym zawsze marzyłam, te chłody tutaj, ta nieprzewidywalna w szczególe, choć dobrze znana w ogóle, szalona polska pogoda, doprowadza mnie do szału, a tam w Guantánamo, rum, bolero, conga, guaguancó, guajira, guaracha, habanera, lucumí, mambo, rumba, son, Fidel, cudnie! Ale gdy biorę w garść kilka tabletek Xanaxu, łyczek ścierwa z Tesco, które zamarza już przy -1° C i mililitr GieBeeLu, od razu robi się cieplej, moje silne dłonie zbijają się w obuchy, i mogę tak wyjść w miasto, zahaczyć o jakąś wylęgarnię Panów Poetów, Panów Literatów, Panów Smutnych, Panów Napiętnowany, Niezrozumiałych, Cierpiących..., nie wiem, co tam teraz na tapecie, Piękny Pies…? Brzydki Kot…? Beth bynnag! Wpaść jak torpeda i wytłumaczyć po męsku tym wszystkim Kapelom, Orbitowskim, Świetlickim, Czerskim, Szeremetom, czym jest twarda, zgrzytająca rozkruszonymi zębami, zakrwawiona sokiem czarnej morwy, polska rzeczywistość! Ha! Art!