MARTA DZIDO

Matrioszka

Ktoś głośno puka do drzwi. Cała rodzina przy stole kończy obiad, jeszcze nie podano deseru, kto ośmiela się przerwać posiłek? Zakłócić porządek odświętnie wyprasowanych kołnierzyków i starannie zaplecionych warkoczy? Ujada pies, lecz chwile później milknie uciszony na zawsze krótkim wystrzałem z pistoletu. Czerwona kałuża wypływa strużką z przedpokoju w kierunku salonu, z salonu do jadalni, z jadalni prosto w serce siedmioletniej wówczas Babci.

Kom, kom, sznela, sznela - dociera do niej w nieznanym jeszcze języku, ale już niemiłym, trzeszczącym, wwiercającym się boleśnie w pamięć i tożsamość, już zapamiętanym do końca życia, powracającym w koszmarach, których nie zagłuszy Jaka to melodia, Plebania ani M jak miłość oglądane codziennie pod rząd bez chwili wytchnienia. Teraz jest tylko N jak Niemcy, W jak wojna i S jak strach. Pies nie ożyje. Babci pomagają jeden - dwa kieliszki nalewki przed snem, a gdy obudzi ją jej własny krzyk, to wtedy jeszcze jeden i może spać. Jeden kieliszek jeszcze nikomu nie zaszkodził. Dwa też nie. Babciu, a trzy?