Delta Miciński
STRACH
W mroku się idzie tam – kiedy wyje wiatr.
Zwiotszała kuźnia wśród rozstajnych dróg.
Za dnia nie ujrzysz jej –
hej – hej –
wyje wiatr.
Noc mroźna – wiatr wyrywa pnie,
sosny do ziemi gnie.
Za cmentarzem bije młot –
głuchy grzmot.
Kuj żelazo,
kuj żelazo –
okute serce nie pęka.
Skradam się – pod chaszczą zwalonych drzew –
przez rozerwane nawałnicą skiby –
do samej ściany, gdzie połyska żar.
Dziura jest w dylach: widzę –
niski człowieczek –
[chwilami wyrasta nad chmury]
z oczyma jak dwa lochy bez dna –
w wyschłych piszczelach rąk
dźwiga młot –
i podnosi z wolna –
jak nakręcona figura woskowa –
zaś opuszcza nagle z potęgą –
w straszne zębate kowadło,
na którym się wzdryga
rozkrwawiona hostia.
Ona oddycha, jak serce –
ona się przyczaja w sobie – i kurczy –
w blasku rozbryzganych płomieni
twarz bledsza od lilij
wschodniego księcia.
Oczy gasną cicho, jak księżyc na morzu,
tuląc się w wiekuisty bezmiar czarnych szafirów.
Ziemia się rozwarła
i jęło zapadać oberwisko meteorów
w ziejącą wśród głazów szczelinę.
A straszny ślepiec odepchnął kupę żużli nogą
i przez bór pędzi –
i znowu powraca –
sosny szumiące ugina jak rżysko.
Moje oczy stały się podobne do dwojga
zamarzłych okien.
On nie widzi –
nie ogląda się –
lecz czegoś szuka niewidomy –
i wygrzebuje coś skrytego w ziemi –
wtem wicher uderzył żelaznym skrzydłem
i runął – zawalił się dach.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Idę śpiąc –
nogi mam, jak ciężkie czarne trumny.
Słyszę dźwięk trąbki
i skowyt ogarów –
siadłem w rowie –
głowa mi opadła:
idę już tak od wieków –
przeklęty – bez winy.
I obudził mnie mróz:
szumi las –
gdzie iść?
droga tu –
droga tam –
Wlecze się za mną brzydka ropucha.
Szatany z piskiem, jak szczury,
osuwają się po drzewach –
zmyliłem szlak –
wróciłem w miejsce, gdzie kuźnia.
Popiół zimny –
kładnę się na kupie żużli,
sen okrąża mnie, jak ryś –
nie wchodząc
do wnętrza zmartwiałej, nieruchomej ciszy.