Otworzyłem
drzwi, gdyż bębnienie, rozgniatając moją czaszkę,
przerosło w okropny hałas. Zawiasy mogły tego nie
wytrzymać, a przecież lubiłem zawiasy. Pomagały się
skupić; opróżnić samemu butelkę, podciąć
sobie żyły. Zawiasy były potęgą...
W drzwiach stał mężczyzna w czerwonej kurtce. Spytał:
- Mogę?
- Proszę bardzo! Niech pan wejdzie do środka.
Wszedł. Bardzo bał się zamoczyć spodnie, gdyż cała
podłoga była zalana. Przeskakiwał z zeszytu na zeszyt niczym
pasikonik (nie wszystko, co zostało po Carlosie, dało się
spalić) zmierzając ku biurku. W końcu dotarł, pochylił
się. Coś podniósł i wręczył mi to.
- Mam list do Pana... zamyślił się. Do ciebie.
I wyfrunął drzwiami, niczym czerwona jaskółka. Jeszcze
kilka razy spotykałem się z nim. Pracował jako listonosz, a przy
okazji jako wieszcz. Był bardzo upierdliwy i znał się na fachu.
Lubił swoich klientów i dbał o to, żeby się nie
przemęczyli – czytał ich listy. Tego nie przeczytał
wyjątkowo – pewnie zapomniał. Cóż... Denerwowałem
się bardzo. Tak bardzo, że zapomniałem o kilku rzeczach.
Wyliczam: 1) Zamknąć drzwi. Z tego powodu cały czas,
który wypełniał mój pokój, płynął
schodami na dół, do piwnic, kanalizacji i dalej, ku morzu. 2)
Zapomniałem wszystko – kim byłem, gdzie byłem i czym być
musiałem. Stałem koło biurka zamyślony z listem w
ręku. Ostatnie wspomnienie wydostało się wreszcie z moich splecionych
włosów, skoczyło na wilgotną jeszcze podłogę i
pobiegło ku drzwiom, tupiąc swymi małymi jak u niemowlęcia
stópkami. O właśnie lekkie
człapanie wyprowadziło mnie z transu... Lato było za oknem!
Wreszcie mogłem oddychać pełną piersią. Wsłuchiwanie
się w noc! Pić! Piiiiiić! Chciałem pić, gdyż moje
ciało całkiem pozbawiło się płynów. W
każdym momencie mogłem się rozsypać.
Wylizałem podłogę i
zapaliłem, chociaż nigdy w życiu nie trzymałem papierosa w
ręku. Chyba, że nie pamiętam.
Chciałem
pojechać do Hiszpanii, zasnąć pod słońcem, pod niebem
z mlekiem. I ciągnąć przez słomkę czerwone wino. Z
cytryną. Z oliwkami. Dużo oliwek. Wszędzie – w czekoladzie,
indyku, torreadorze, na wykałaczkach, w pocztowych skrzynkach.
Chciałem kąpać się w oliwie. Być śliskim,
nieuchwytnym. Jak Carlos. Zamówić czarne sombrero z oczami
karalucha i piękne czarne poncho. Kupić strzelbę, strzelać
wronom w oko i mówić każdemu: „Amigo!”. Obudził się
we mnie idealista. Potrzebowałem nieba Hiszpanii, nieba z mlekiem!
Najpierw się wysrać resztkami umysłu.
Uspokoiły mnie jęki
sąsiadki i cichy szmer wody. Skupiłem się. Podarłem
mokrą kopertę i zacząłem czytać, połykałem
czarne żuczki pisma Carlosa. Odwróciłem kartkę. Jeszcze
raz się skupiłem, wytarłem się listem, wróciłem
do pokoju i położyłem się z jedyną samotną
myślą: „Jutro będzie ciężki dzień...”. Sen
czarnym poncho otulał moje ramiona. Śniłem mleczno-oliwkowe sny
o Hiszpanii i o Carlosie. Nareszcie byłem szczęśliwy.
Pocałowałem królową... wiersz trzeci wiersz piąty |