Ktoś pukał. Już od wczoraj. Bębnił w białe drzwi z krwawymi odciskami Carlosa. Wystukiwał boski rytm: "Bum-bam-bum... Bum-bam-bum..." Byłem cały mokry. Byłem z cukru. Bum-bam-bum... Bum-bam-bum...

Przypomniałem sobie jak wyszedłem wtedy (jak zawsze) o 7:25 z pokoju, aby udać się do pracy. Zamknąłem na klucz z zewnątrz, Carlos - od środka. Krzyknąłem: "Ave! Trzymaj się! Bądź zuchem! Nie pal! A jeżeli palisz, to wyrzucaj dym za okno! Ave!" i poszedłem, jak chodziłem co rano, schodami w dół. Śpiewałem coś w rodzaju: "Tra-la-la... Tra-la-la..." i byłem w dobrym humorze. Miałem czarne buty, czarne spodnie, koszulę w kratę i dziwną żółtą marynarkę. Szedłem spędzić kolejny ciekawy dzień. Potem wracałem. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że zgubiłem po drodze klucz. Pukałem do drzwi. Krzyczał Carlos: "Nie mogę otworzyć, bo palę i dym może mi na podłogę spaść!" Więc postanowiłem poczekać i śpiewałem: "Tra-la-la... Tra-la-la..." Nie otwierał. Wysadziłem drzwi - Carlosa nie było, bo pewnie wyskoczył przez okno wraz z ciężkim dymem cygara, zostawiając na parapecie czarne sombrero, które potem (a ja wiem kiedy?) zabrał. Widziałem przed sobą pokój, jaki widzę i teraz, siedząc w dziwnej żółtej marynarce, przesiąkniętej zapachem Carlosa i jego podmokłych papierzysk. Siedzę i śpiewam: "Tra-la-la... Tra-la-la..." A ktoś w drzwi bębni: "Bum-bam-bum... Bum-bam-bum..." Lecz śpiewam: "Tra-la-la... Tra-la-la..." Dobry humor ostatecznie mi przeszedł.