W oczach Carlosa było zdecydowanie. Ręce i nogi pewnie wykonywały jakieś ruchy, a usta wydawały dzwięki. Carlos śpiewał:

Skacząc wierzchołkami gór ognistych
Spokojny w swych ruchach
Trochę senny
Kroczę ku tobie
Widzę obłoki spowite liśćmi
Korony drzew wiekowych
Ślady czasu
Czuję mech pod stopami
Jestem sam sobą, ptaku srebrzysty
I ty jesteś sam sobą
Widzę w twych oczach
Że jesteś spokojny i dumny
Polowanie na ciebie jest koniecznością
Kresem i przebudzeniem
Jak każdy poranek
Więc dlatego dążę twym tropem!

Żałował, że nie ma harfy. Uważał na siebie w tym upojeniu słowami. I dziwił się temu, iż śpiewa. Od wielu lat nie ukończyl ani jednej pieśni! Poncho miał czarniejsze niż zwyjke; zdecydowanie wymienił na zacietosc; wpatrywal się jak szaleniec w północ. Jeszcze go nie widział. Już zwracał sie do kruków o pomoc - odmówiły. Prosił głazy o wskazanie mu tropu. Trwały w milczeniu.

Kopnął, splunął i poleciał.

W piersi miał ogień, buszujący żywioł żrący jego duszę - zostało jej tak mało, a droga? Dopiero się zaczynała. Marnotrawstwo - wszędzie i zawsze. Co miał teraz uczynić? Nie było po drodze ani stacji benzynowych, ani wysokich wież, po spojrzeniu z których dusza kuliła się wybuchając zatym szaleńczym płomieniem.

Dogorywał.

Zrozumiał nagle, że wieczność w jego przypadku się skurczyła, pomarszczyła i już dobiega końca. Wieczność była niedługowieczna! Był już skazany, posiekany w kostkę, ścięty, utopiony przez te wszystkie minuty, godziny i inne jednostki czasowe. Poczuł tak wyraźnie, że jest niezwykle wymierzony przez tego co kroczył jego śladem.

Zaśmiał się. Zarechotał podobnie burzy. Rozśmieszała go wizja Siebie Uporządkowanego - Carlos Ramirez Spisany. Hm, jakież miał wymiary? Czyżby był podobny do tramwaju? Albo miał szybkość obrotu wokół swej osi bliską drugiej kosmicznej? A może trzeciej? Śmiał się jak dziecko, które po raz pierwszy w życiu zostało potraktowane poważnie. Wykonywał wszelakie wywijasy w powietrzu. Poczuł się potrzebny.