Coś przemknęło nade mną. Widziałem tylko cień, gdyż oczy miałem zamknięte. Usiadłem. Wokół mnie było słonecznie, pusto i spokojnie do bólu zębów. Przeciagnąłem się. Na horyzoncie widoczne było jakieś miasto, którego światła zauważyłem jeszcze wczoraj, wychodząc z lasu. Zamierzałem je ominąć. Nienawidziłem teraz bruków. Czułem się wśród kamieni nieznacznym, kruchym i miękkociałym. Każda ściana ciążyła na mnie swoim kamiennym cielskiem. Uginałem się, pojękiwałem z napięcia. Już dłużej tak być nie mogło.

Więc omijałem miasta.

W kieszeni pozostawały dwa kiszone ogórki, a w tobołku, który podłożyłem sobie na noc pod głowę, leżała prawie pełna manierka z czystym górskim aromatem. Podjadłem i ugasiłem pragnienie. Słońce stało już dosyć wysoko. Pomyślałem co by się stało, jeśli ono runęłoby stamtąd w dól... Chyba stłukłoby kolana i zmasakrowałoby dłonie - każdy kot spada na cztery łapy.

Popatrzyłem w górę, szukając cienia, który mnie obudził. Dotknąłem swojej twarzy, jakby obawiając się, że mógł mi pobrudzić czoło i powieki. Poczułem pod palcami suchą, wyszorowaną wiatrem cerę. Lekkimi dmuchnięciami pieścił moje skronie, policzki i nos dzień po dniu, aż stały się twarde i nieczułe na inne pieszczoty. Byłem jakby wepchnięty w jakąś kamienną powłokę, która broniła mnie przed zarzącym słońcem, deszczami i zimnem. Zamieniałem się w glinę.

Z każdym dniem moje nogi poruszały się z coraz większym trudem. Ręce odmawiały posluszeństwa i przyciągały mnie bliżej i bliżej ku ziemi. Równocześnie wszystkie mięśnie stawały się nieruchliwe i nieposłuszne. Dlatego nienawidziłem miast wybudowanych z wiekowych głazów. Nienawidziłem ich murów, które dumnie wznosiły się ku lazurowemu niebu. Odruchowo skłaniałem się przed nimi zlękniony ich wyższością. Zrobiłem się małostkowy i nieufny wobec form.

Wypychałem swoje kieszenie piaskiem, trawą i wszystkim co nie miało jakichś wyrazistych kształtów. Pajęczyny, powietrze, woda były tak miłe mojemu wzrokowi, iż zaczynałem płakać gdy widziałem na swych palcach krople rosy, czułem we włosach cieniutkie nici, oddychałem porannym aromatem łąk. Były tak lekkie, prawie niewidoczne, a jednocześnie tak wyraźne, lecz wyraźne bez swych kształtów, tylko swoją obecnością i istnieniem. Lecz jak każdy gliniany dzban balem się ich jednocześnie.

Jakże lękliwy się stałem! Każdy cień mógł mnie wepchnąć w przerażenie - obudzić na przykład. Bałem się. Wszystkiego, a najbardziej tego nieustającego tańca Czasu - jego cięgłych podskoków, synkop i zwolnień. Denerwowało mnie to, kiedy nie bałem się denerwować.

I to wszystko mi się przytrafiło kiedy zrozumiałem w końcu kim jestem! O, biada mi! Czyż wytrzymają moje kruche gliniane ściany przepełnienia: lękiem wraz z rozpaczą? Jakże okropną mieszanką jest to przestraszone uciekanie z opuszczoną głową. Te wszystkie cienie, które okrążały mnie zewsząd byly rybami chcącymi wskoczyć we mnie, rozsadzić mnie od wewnątrz! Wiedziałem, że jednym uderzeniem zbiją mnie, a moje odłamki polecą we wszystkie kierunki świata. I tylko niewielka moja część dotrze na północ. Dorwie to, czego szukałem, ale nie zdoła obronić przed Carlosem, gdyż szukałem tego samego.