Czy chcesz o tym usłyszeć? To słowa, które zaczynają długo wyczekiwaną elektroniczną powieść Popołudnie, pewna historia Michaela Joyce’a, przetłumaczoną przez Radosława Nowakowskiego i wydaną przez korporację Ha!art.
Zatem czy chcę o tym usłyszeć? Oczywiście, że chcę. Przecież to legendarna, wpisana w kanon literatury światowej, pierwsza świadoma swego cyfrowego potencjału powieść. Omawiana przez teoretyków literatury w setkach artykułów, cytowana w manifestach, wielokrotnie wznawiana, obwieszczająca światu, ustami amerykańskiego futurysty Roberta Coovera, „koniec książki”.
Problem w tym, że hipertekstowa perełka pojawiła się na polskim rynku wydawniczym dwadzieścia lat po swojej światowej premierze. Czy to aż tak istotne?
Pozwolę sobie zadać kilka pytań: kiedy siadasz przed komputerem i uruchamiasz okno internetowej przeglądarki, ile czasu zajmuje ci lektura cyfrowych tekstów? W jaki sposób je czytasz? Od początku do końca, czy też może ciekawość zaspokoją już pierwsze zdania? A może przyciąga cię tytuł, ale ostatecznie twoją uwagę rozprasza zdjęcie dołączone do wiadomości i film odnoszący się do prezentowanego zagadnienia?
Nasze nawyki sieciowe badają specjaliści z dziedzin, które 20 lat temu, kiedy Michael Joyce tworzył swoją powieść, nie śniły się jeszcze ówczesnym medioznawcom. Przed monitorem spędzamy długie godziny. Jednak, jak pokazują liczne zestawienia, nie jest to czas poświęcony na – powiedzmy – literacką edukację. Preferencje użytkowników, determinujące sposób, w jaki poruszają się w cyfrowej przestrzeni, odbiegają od strategii czytelniczych charakterystycznych dla drukowanych „przekazów piśmienniczych”. Nasza codzienna aktywność w sieci, czytanie z ekranu, zasadniczo różnią się od rytuałów towarzyszących czytaniu książek zajmujących szeleszczące woluminy.
A przecież to na ekranie komputera wyświetli się tekst Popołudnia, pewnej historii Michaela Joyce’a. Jak zatem narzędzie, które na co dzień służy innym celom, ma stać się nośnikiem przekazu literackiego? To tak, jakby nożem, który służy do obierania ziemniaków, chcieć wykonać kopię ołtarza Wita Stwosza. Oczywiście potencjał drzemiący w narzędziu pozwala mieć nadzieje, że w rękach mistrza ostrze ożyje i umożliwi stworzenie, jeśli nie wiernej, to przynajmniej pięknej kopii. Ale to wymaga czasu i talentu. Oczywiście porównanie zostało celowo przerysowane, jednak ma ono uzmysłowić fakt, że połączony z siecią komputer, to wyjątkowo rozpraszające narzędzie.
Kiedy Michael Joyce tworzył swoją powieść, usługi sieciowe dopiero raczkowały, nawet w Stanach Zjednoczonych nie każdy miał w tym czasie komputer (sic!). Cyfrowe maszyny były głównie narzędziami obliczeniowymi i tekstowymi edytorami. A teraz? Jakim właściwie celom służy nasz domowy komputer?
Na czytelniczym horyzoncie pojawia się kolejne pokolenie. To osoby mające styczność z technologią od najmłodszych lat. Cyfrowi tubylcy (Digital Natives) to najmłodsza generacja, dla której komputer i Internet to naturalne systemy komunikowania i budowania tożsamości. Zdawałoby się, że wydawców hipertekstu Joyce’a powinno to cieszyć. Przecież utwór narodził się dla cyfrowych ekranów. Zatem tacy odbiorcy to wręcz modelowi czytelnicy. Czy jednak na pewno?
Przyzwyczajeni do krzykliwych lidów, fotografii uzupełnionych skąpym komentarzem, krótkich wpisów na Facebooku czy jeszcze krótszych na Twitterze – choć w cyfrowej przestrzeni spędzają sporo czasu, to jednak, jak pokazują wyniki badań, nie sprzyja to rozwojowi funkcji poznawczych, zwłaszcza tych odpowiedzialnych za analityczne, krytyczne myślenie. Płynący na fali cyfrowych mód użytkownicy Internetu to w znaczącej większości publiczność niewrażliwa na literacki, wymagający uwagi i skupienia przekaz. Przynajmniej w sytuacji, gdy hipertekstowy – z definicji bardziej złożony, wymagający większych kompetencji czytelniczych utwór, udostępniany jest w wirtualnej przestrzeni.
Napisałam, że powieść Joyce’a pojawiła się u nas późno. Trafiła bowiem w ręce czytelnika, którego kształtowane przez ostatnie lata nawyki – oczywiście stale odnoszę się do przestrzeni ekranu komputera – nie sprzyjają pogłębionej, krytycznej lekturze. Natomiast tekst Joyce’a wymaga uwagi i skupienia. Uczucie zagubienia, wynikające z braku spójności między poszczególnymi partiami tekstu wyświetlanymi na ekranie leksja za leksją, mija dopiero przy dłuższym obcowaniu z utworem. Ten tekst oswaja zaangażowana lektura. Trzeba go smakować, domyślać zależności i szukać przyczyn.
Popołudnie, pewna historiato powieść, którą warto mieć na swojej półce. Warto do niej zaglądać co jakiś czas. Warto dyscyplinować swój umysł, każąc mu wytyczać własne ścieżki przez tekstowy świat Joyce’a. Ta literacka zagadka rozbudza intelektualnie i pozwala lepiej poczuć się naszym szarym komórkom – jej rozwiązanie leży w zasięgu każdego czytelnika. Cierpliwość, skupienie, odizolowanie się od medialnego szumu to coś, czego potrzebuje każdy z nas – nie tylko po to, by zgłębić elektroniczną powieść, ale też po to, by zachować higienę umysłową.
Być może właśnie tak powinno zachęcać się do lektury Joyce’a: „Poczekaj na późne popołudnie, a może nawet na wieczór. Przed uruchomieniem płyty wyłącz wszystkie programy, które mogą odciągnąć cię od lektury. Czytaj nie krócej niż do chwili, w której zaczniesz dostrzegać powiązania między tekstami. A potem dalej i dalej…”.
Michael Joyce, popołudnie, pewna historia, tłum. Radosław Nowakowski, Mariusz Pisarski, Korporacja Ha!art, 2011.