Każda karta markownika, a wręcz każda linijka, rozpościera nad tobą kalejdoskop coraz to nowych światów. Barbados, Labrador, Trinidad – wszystko zachodzi w czerwień, jakby widziane przez rubinowe okulary, i przez te dwa, trzy pulsy zmroczenia, przez to czerwone zaćmienie krwi uderzającej do głowy przepływa przez całe niebo wielka korweta Gujany, eksplodując wszystkimi żaglami. Sunie wzdęta, prychając płótnem, holowana ciężko wśród wypiętych lin i krzyku holowników, przez wzburzenia mew i czerwony blask morza.
Wtedy też wyrasta na całe niebo i rozbudowuje się szeroko ogromny, pogmatwany takielunek sznurów, drabin i żerdzi i grzmiąc wysoko rozpiętym płótnem, rozbija się wielokrotny, wielopiętrowy spektakl napowietrzny żagli, rejów i brasów, w którego lukach ukazują się przez chwilę mali zwinni Murzynkowie i rozbiegają się po tym płóciennym labiryncie, gubiąc się wśród znaków i figur fantastycznego nieba zwrotników.