Był upał. Sierpień mniej więcej. W każdym razie koniec lata. I w dodatku nie miałem wody. Stałam pośrodku miasteczka w czasie siesty. Miałem na plecach tobołek z manatkami, na głowie filcowy kapelusz, a na nogach podziurawione buty, z których wystawały mi duże palce, wyglądałem przeciętnie.

Zmrużyłem oczy.

Obok fontanny miejskiej, umiejscowionej akurat naprzeciwko ratusza miejskiego, ktory z kolei wzniesiony był precyzyjnie pośrodku płacu miejskiego, dostrzegłem pamiątek po Carlosie. Serce mi stanęło dęba i ruszyło nogami ku fontannie. Palce zamigotały w dziurawych butach, a stary kapelusz zatoczył się po bruku w nadziei uzyskania choć chwilki świętego spokoju.

Dokladnie obejrzalem pamiątkę.

Była to ryba. Gliniana. Taki mały okoń ulepiony z gliny kambryjskiej. Skończyłem precyzyjne pomiary i dokładnie zapisalem wszystko do notesu i się zamyśliłem. Niepokoiła mnie niedawna obecność Carlosa w tej mieścinie. Czyżby mieszkańcy już byli straceni? Czyżby przemawiał do nich? Czyzby z serc ich wydobył tę glinę i ulepił dla mnie kolejną zabawkę?

Musiałem sprawdzić.

Wdrapałem się na fontannę. Ciemny granit byl nagrzany niemiłosiernym słońcem, więc starałem się go nie dotykać. Kiepsko mi to wychodziło. Spadłam. Stłukłem kolana. Poprzeklinałem. Potem zaczałem wołać, złożywszy dłonie w coś:

- Pożar! Pali się! Ratusz się pali!

Krzyczałem długo. Nie skutkowało. Wtedy podpaliłem ratusz. Nie chciał się zająć od razu, więc zabrałem pijanemu Szczesciu jeszcze nienapoczętą butelkę z bimbrem i zrobiłem koktajl Mołotowa. Zapaliło się rewelacyjnie. Schowałem sie za fontanną, gdyż nie dało sie wytrzymać żaru.

Miasto pozostawało ciche. Nic się nie poruszyło, nie zakwiczało, nie pisnęło z przerażenia. Miasto było wymarłe. Tylko ratusz się ożywił, z każdego okna wytykając jęzory do pustych ulic. Pomiędzy wieżyczkami zapaliła się lina z kolorowymi flagami i ognisty uśmiech wyszczerzyl do mnie zęby. Potem po kamiennym ciele przebiegł skurcz i zaczęło się zawalać. Po troszeczku - kawałek po kawałku.

Miasto milczało. Tylko w przerażonych oknach pobliskich kamienic odbijały się czerwone łuny pożaru.

Musiałem iść. Podniosłem rybę. Rozsypała się. Była krucha. W dłoni pozostał tylko gorący piasek. Patrzyłem na niego przez chwilę, obserwując jak cieniutkimi strumyczkami ten pył przeciekał przez palce. Podniosłem dłon nad głowę, pozwalając wiatrowi porwać to, co już nie było moje. Podniosłem filcowy kapelusz i ruszyłem w kierunku północy.

Miasto poszło z dymem. W kierunku nieokreślonym.